Nocne Marsze "Darżlub" 2015 - dwadzieścia cztery kilometry porażek
Trasa "Bardzo Trudna Krótka" - Wejherowo 05/12/2015
Przez bardzo długi czas zbierałem się do napisania o tym marszu. Zupełnie mi się nie chciało, jednak trzeba pamiętać nie tylko o sukcesach ale także o porażkach. A nawet o tych drugich trzeb pamiętać lepiej, żeby się z nich czegoś nauczyć. Tak więc dla siebie i dla potomności: w imię Boże...
Zawody zaczęły się na długo przed zawodami. Dla mnie zaczęły się mniej więcej o 15:00 kiedy to dotarliśmy do Wejherowa. Zaczęły się dobrze, bo mieliśmy czas się przejść i zobaczyć nowy budynek filharmonii. Zaczęły się źle, bo zdecydowałem się z tejże filharmonii zjeść kompletny obiad, choć zwykle staram się przestrzegać dość prostej diety przed startem. Ten obiad będzie mnie trochę kosztował...
Ciekawe przejście poprzez miasto. Zwykle imprezy są gdzieś na wsiach a tu: uliczki, zakręty - miłą odmiana. Odrzuciłem wariant koło pomnika na wzgórzu i poszedłem po najmniejszej linii oporu. Przy wejściu do lasu mogłem się prosto zorientować bo przechodziłem koło kempingu, na którym spaliśmy bodajże w 1987 roku - miłe wspomnienia!
Wejście na punkt trochę pod górę ale poza tym - proste ze względu na atak od wielkiej kaplicy. Było na tyle prosto, że zacząłem się rozglądać za jakąś wyraźniejszą górką w okolicy bo ta, na której punkt stał była jak na mój gust ciut za mała. Ale nie było tu niespodzianek, zresztą teren oświetlony latarniami i nic się dało ukryć.
Zawody zaczęły się na długo przed zawodami. Dla mnie zaczęły się mniej więcej o 15:00 kiedy to dotarliśmy do Wejherowa. Zaczęły się dobrze, bo mieliśmy czas się przejść i zobaczyć nowy budynek filharmonii. Zaczęły się źle, bo zdecydowałem się z tejże filharmonii zjeść kompletny obiad, choć zwykle staram się przestrzegać dość prostej diety przed startem. Ten obiad będzie mnie trochę kosztował...
Do PK1
Ciekawe przejście poprzez miasto. Zwykle imprezy są gdzieś na wsiach a tu: uliczki, zakręty - miłą odmiana. Odrzuciłem wariant koło pomnika na wzgórzu i poszedłem po najmniejszej linii oporu. Przy wejściu do lasu mogłem się prosto zorientować bo przechodziłem koło kempingu, na którym spaliśmy bodajże w 1987 roku - miłe wspomnienia!
Wejście na punkt trochę pod górę ale poza tym - proste ze względu na atak od wielkiej kaplicy. Było na tyle prosto, że zacząłem się rozglądać za jakąś wyraźniejszą górką w okolicy bo ta, na której punkt stał była jak na mój gust ciut za mała. Ale nie było tu niespodzianek, zresztą teren oświetlony latarniami i nic się dało ukryć.
Do PK2
Przejście przed szosę (na szczęście zamkniętą na czas remontu) i przejście wzdłuż parkowego kanału. Pojem przez łąko-chaszcze na kreskę. Dość mokro pod nogami. ścięcie narożnika, odmierzenie odległości do jaru i jarem na górę. Punkt według mapy zlokalizowany kompletnie na niczym. Przymierzałem trzy razy z różnych stron bo ten, który widziałem podczas wchodzenia wydawał mi się nieprawidłowy. Zresztą nawet jak już go w końcu podbiłem to i tak wydawał mi się nie stać tam, gdzie należało.
Przy tej okazji wszedłem na wierzchowinę i obejrzałem sobie miejsce, które wyglądało trochę jak polana a trochę jak takie rozciągnięte skrzyżowanie ścieżek. Przyjrzałem się na tyle dobrze, żeby wiedzieć z grubsza, ale nie dość dobrze, żeby zrozumieć. To mnie będzie dużo kosztowało 7 godzin później, ale do tego dojdę.
PK3, PK4, PK5 - żadnych historii
Typowe punkty na dokładność krokowania. Na mój gust - za proste. Zastanawiałem się mocno po co w ogóle budowniczy je postawił. PK 5 nieco ukryty na błotnistym brzegu rzeczki, ale w sumie to żadnych historii.
Do PK6 - przygoda z obiadem
Pominę szczegóły, wybaczcie, ale już na początku obiad przypomniał o sobie. Nigdy więcej. Co gorsza miejsce było kompletnie pozbawione intymności. Nigdy więcej.
Potem prosta droga koło leśniczówki, dotarcie do przepustu i atak na kreskę i pod górę. Zdaje się, że musiałem wyjmować długopis bo na punkcie był perforator, w każdym razie track pokazuje, że się zatrzymałem.
Do PK7 - łąki zbyt czytelne
Odejście punktu możliwie najprostsze i takie, żeby za dużo nie podchodzić. Podchodzenie nie jest dla ludzi z 60-cio kilogramowym plecakiem. Przejście przez grzbiet a tam troszkę problemów ze zlokalizowaniem się - od północy dochodziła wyraźna ścieżka, która mnie nieco zmyliła. Na szczęście na tej łące rowy były bardzo wyraźne i zgadzały się z mapą, więc pominąłem wszystkie stowarzyszone, które mijałem, i bez wahania wbiłem mój punkt.
Do PK8 - z wiekiem się nie mądrzeje, jednak
Stara zasada, którą wymyśliłem jeszcze w czasach juniorskich w BnO: "jeśli w lesie spotykasz znajomego to z całą pewnością się zgubicie". A co jeśli spotkasz w lesie dwóch znajomych?
Zaczęło się dobrze: na kreskę przez łąkę, do drogi, dojście do punktu ataku. No i atak z mierzeniem parokroków. Szkolna wycieczka. Ale... już na wstępie podczas ataku spotykam Piotra, który mnie wyprzedził na trasie. Git. Tylko dlaczego on idzie dokładnie w przeciwnym kierunku? WTF?! Czy ja jeszcze liczę parokroki.
Idę dalej i na małym nosku widzę Jacka z Michałem. Zagaduję ich - szukają swojego punktu z innej trasy. Przed sobą widzę już duży nosek, a raczej wielki nos. Porównujemy mapy i okazuje się, że oni mają punkt na wcześniejszym nosku a ja na następnym. Wszystko się zgadza - oni stoją na nosku ale punktu na nim nie ma. Wszystko się zgadza? Taaa... Zgadza się, pod warunkiem, że w ogóle się nie popatrzy na to, że nosek na którym stoją ma najwyżej półtora metra wysokości a na mapie narysowany jest dwiema warstwicami. Ale kto by zważał na detale, zwłaszcza jak można znajomym pomóc. W międzyczasie oczywiście przestaję liczyć parokroki. Rozstajemy się - ja wchodzę na wielki nosek i podbijam swój punkt a im radzę wpisać BPK.
Genialnie. Tyle, że mój punkt to jest de facto ich punkt a mój prawdziwy punkt jest kilkadziesiąt metrów dalej, na nosku, który jest jeszcze większy. Sorry Jacku, sorry Michale. Nigdy więcej żadnych porad! A jak spotkam znajomego w lesie to będę się przed nim chował.
No i pierwszy stowarzysz za mną.
A sytuacja w terenie była ciekawa:
Spotkałem Jacka i Michała na małym nosku numer 1. Ich punkt stał na nosku numer 2 a mój na nosku numer 3. To było banalne pod warunkiem, że liczyło się parokroki. Gdyby się liczyło oczywiście...
Do PK9 - drogą, której nie zna mapa, teren zresztą też
Obchodzę dużą górkę, odmierzam odległość do mojej drogi, wbijam się na tę, którą miałem iść, po czym dolinką i ledwo czytelną w terenie drogą wchodzę na punkt. On jakiś taki za prosty jest... Ale jednak mój więc nie robię z jego prostoty dużego problemu.
Do PK10 - załatwiony pigułą
Rozważam wariant obejściowy, ale stwierdzam, że "no risk - no fun" i idę ambitnie na kreskę do rozwidlenia dróg w dolince. Wszystko idzie genialnie. No - prawie... Bo głowa mi nie nadążyła. Odbiłem się od PK9, który stał przy drodze, której praktycznie w terenie nie było. Ale oczywiście założyłem, że ta droga, na którą mam trafić, będzie po prostu wyjeżdżona, utwardzona i świetnie widoczna. To przecież logiczne, prawda?
Schodzę w dolinkę, ale drogi tam nie ma. Planowałem wyjść nieco na południe od rozwidlenia, ale w domu sprawdziłem, że wyszedłem minimalnie na północ, malutki błąd w sumie jak na takie przejście. Z tym, że zamiast zweryfikować kierunki dolinek i potwierdzić, że wyszedłem dobrze to uparłem się szukać dużej i wyraźnej drogi. Miała przecież być! Tak przecież założyłem, więc droga ma się znaleźć! Schodzę trochę w dół i znajduję jakieś drogi ale wyglądają na powstałe przy ściąganiu drzewa po wyrębie. Kierunki się nie zgadzają. Co jest?! Czyżbym wylazł za mapę?!
Głowa najwidoczniej wyłączyła mi się już ze zmęczenia. Kręcę się trochę ale potem stwierdzam, że muszę iść na północ, żeby znaleźć coś co mi pomoże się odnaleźć. Z daleka widzę jakichś ludzi. Dochodzę do dużego skrzyżowania. No tak - byłem pod pigułą. Mam dość, zastanawiam się czy nie wracać na metę. Wróciłbym, ale to tak cholernie daleko. Człapię więc w stronę PK10 ale tym razem już tylko drogami. Na punkcie trochę przymierzam się do sytuacji, stwierdzam, że jestem za wysoko. Schodzę i podbijam. Przeszedłem pierwszy poważny kryzys...
Do PK11 - w niedoczasie nie będę miareczkował
Trochę się na tym przejściu rozkręcam. Trafiam na drogę, której nie ma na mapie i idę nią pod górę. A potem w dół. Zegarek pokazuje, że już jestem mocno opóźniony. Jakbym już od podstawówki tego nie wiedział. Żeby przyspieszyć na zejściu ścinam nieco rozwidlenie dróg Oczywiście będzie mnie to dużo kosztowało, bo tracę doby punkt ataku a kolejne rozwidlenie jest ciut niewyraźne. Znajduję punkt na grzbiecie, ale coś mi nie gra. Sprawdzam, że w pobliżu jest jeszcze jeden a ze świateł wnioskuję, że jest jeszcze trzeci. Ale zegarek jest nieubłagany: nie ma co kombinować, trzeba iść. Podbijam więc ten, na który wszedłem na początku. Oczywiście stowarzyszony, ale nawet mi nie żal.
Do PK12 - stowarzyszone ognisko
Daję z siebie wszystko. Wszystko to co mam w nogach. Czyli prawie nic. Idę bez myślenia byle nie tracić już za dużo czasu. Z daleka widzę ognisko. Git. Ale, ale... Punkt na mapie jest blisko drogi a ognisko jest jakieś 100 metrów od drogi. Ale przecież nie zrobiliby stowarzyszonego ogniska! Nie zrobiliby? Sprawdźmy to. Przy drodze znajduję pustą altankę a w niej punkt. A więc zrobili...
W dodatku cwaniaki na ognisku przed odbiorem karty upewniają się, że podbiło się PK12 a kuszący lampion wisi im nad głową. Wielu się na to nabrało. Ognisko już nigdy nie będzie tym czym było kiedyś...
PK13 i PK14 - podchwytliwe nic trudnego
Przy odchodzeniu od ogniska zmieniłem czapkę i rękawice na grubsze a do tego założyłem dodatkowy polar. Najlepsza rzecz, jaką zrobiłem na tych zawodach! Żadnej telepki po oddaleniu się od ogniska! To trzeba kontynuować jako tradycję.
Do PK13 w sumie żadnej niespodzianki. Nawet za prosto. Ale chodziło chyba tylko o to, żeby wejście na PK14 nie było banalne. Od PK13 na kreskę. Niby nie młodnik ale przejście przez ten fragment lasu jest trudne. W okolicy PK14 okazuje się o co tu chodziło: nieco na północ widać wyraźną górkę a nieco na południe młodnik (chyba grabowy jeśli dobrze pamiętam). Niby oczywiste, ale ta górka jakoś za bardzo na północ jednak. Sprawdźmy co się kryje w młodniku. No i oczywiście: kryje się w nim jeszcze większa górka. Na górce jest punkt. Niby to podchwytliwe było a jednak trochę zbyt czytelne.
Do PK15 - kwas na początku, słodycz na końcu
Od PK14 odchodzę niby dobrze, ale jestem zbyt rozkojarzony i nie kontroluję kierunku. Zresztą to trudne bo dość gęsto jest. Dochodzę do drogi i podążam nią dziarsko. Podążam... ale dokąd?! Kontrola azymutu mnie niepokoi. To chyba nie jest moja droga? Przedzieram się w stronę tej właściwej i wchodzę na wielką drogę, która prowadzi tam, gdzie należy. Odmierzam kroki od pierwszego skrzyżowania. I słusznie, bo drugie skrzyżowanie... nie jest?! Rozumiem, że rzeczy mogą ginąć, ale żeby skrzyżowania nie było? Nie znajduję żadnych śladów, ale mierzę koki dalej i odbijam we właściwym miejscu. Punkt jest dość prosty do odszukania, ale zaginione skrzyżowanie może namieszać w głowie. Punkt dla budowniczego.
Do PK16 i PK17 - liczymy a potem tniemy
Skrzyżowania przy PK15 nie było. Ale zakładam, że ta przecinka wschód-zachód musi jednak istnieć. W teoretycznym miejscu skrzyżowania odbijam na zachód i po kilkunastu metrach odnajduję przecinkę. Przecinka jest nieużywana i trochę pozawalana. W dodatku w jednym miejscu tak jakby zrobił się na niej ząbek ale prowadzi mnie tam gdzie trzeba. Od skrzyżowania trzeba dokładnie liczyć. Absolutnie żadnej historii tu nie ma - punkt jest tam gdzie miał być, za wyjątkiem tego, że drogi dochodzącej z lewej strony tam nie ma.
Do PK17 - drogą, której nie zna mapa, za to bardzo wygodną. Potem jedynie krótki przeskok przez grzbiet do kolejnej dolinki. Niby przez jakąś gęstwinę ale nie jest to trudne. Punkt jest dokładnie tam gdzie wychodzę.
Do PK18 - doliniarze
Cała historia sprowadza się do wybrania dobrej doliny. Co prawda wylot doliny z lewej strony jest nieco zamaskowany, ale to nie jest trudność na miarę kategorii Z. Przy podejściu do PK18 są strome i śliskie ściany. Zdycham.
Do PK19 - najpierw jeszcze bardziej zdycham a potem nic się nie zmienia
Najpierw muszę się wgramolić na wielki grzbiet. Ledwo daję radę. Potem ostro w dół i drogą. Trafiam na ścieżkę w lewo - trochę za blisko i trochę nie pod tym kątem co trzeba, ale kto by się przejmował. Oczywiście zaraz potem muszę ciąć przez gęstwinę, żeby naprawić własną głupotę.
Potem bez problemu za jednym wyjątkiem: nie rozumiem już mapy. Mózg mi chyba wykonuje przedłużony shutdown i szukam punktu za wcześnie - w jarze w którym ewidentnie nie powinno go być. Jest nieco dalej na płaskim. Po co ja wchodziłem do tego jaru?!
Ostatni PK - ostatnia szansa na spieprzenie czegoś
Patrzę na zegarek i wyliczam sobie, że jeśli pójdę przyzwoicie to zdążę na metę przed końcem limitu podstawowego spóźnień. Dobra nasza! Dobra, dobra... trzeba to jeszcze tylko zrobić. Sił już prawie nie mam, ale przecież to po płaskim a potem w dół, prawda?
Idę na kreskę do miejsca, w którym już byłem przy PK2. Z lewej strony dochodzi droga. Dobrze. Co prawda jakoś tak za wcześnie i pod innym kątem niż się spodziewałem. W dodatku po lewej stronie powinienem mieć górkę a jej nie widzę. Ale kto by się przejmował takimi szczegółami, prawda? Dochodzę do jakiejś polany, która trochę mi przypomina to miejsce, które widziałem przy PK2, który jest na pewno pięćdziesiąt metrów dalej. Co prawda ta polana jakaś taka duża, kiedy byłem przy PK2 nie wydawała się taka duża. Ale to pewnie źle zapamiętałem. Widzę kilka dróg zbiegających się na polanie, ale żadna nie pasuje mi co do kierunku. Do tego lampka sygnalizuje koniec baterii. Baterie wymieniam. Piję herbatę. Myślę. Nie wychodzi mi to. Idę drogą, która z grubsza pasuje, ale ona idzie ostro w dół a miało być po grzbiecie. Wchodzę więc na grzbiet. Wygląda to dobrze. Tyle, że ten grzbiet idzie na wschód a miał iść na północ. Gdzie ja do cholery jestem?! Mózg nie pracuje. Czas pracuje. Mam dość. Schodzę. Na razie schodzę w dół - tam musi być cywilizacja. Dochodzę do ulicy idę nią na zachód. Mój punkt jest drogą pod górę. Zegarek. Wejdę po punkt - nie zdążę w limicie. Nie wejdę - będę na siebie wkurzony. Tak czy inaczej wynik będzie do kitu. Wchodzę. Jezu jaka wielka ta góra! Punkt ma być na narożniku gęstwiny. Wcześniej są stowarzyszone, ale ja już ledwo widzę na oczy. Włażę dla kontroli na szczyt grzbietu a potem złażę na punkt. Podbijam.
A tak wygląda to co robiłem w powiększeniu. Te dwa skrzyżowania faktycznie dość podobne ale nic mnie nie tłumaczy.
Do mety - deptakiem przez miasto
Idę z całych sił, byle jak najmniej stracić. Nic to nie daje. Zgarniam komplet 120 punktów karnych za pierwszy limit i dobijam 200 punktów karnych za drugi limit. O tych małych 50 punktach za dwa stowarzyszone na trasie nie ma co wspominać.
Czego mi zabrakło: w sumie drobiazgów. Tylko kondycji. No i koncentracji. No może dobrego zastosowania techniki marszu na kreskę. Aha - jeszcze dobrego nastawienia psychicznego. Oczywiście zabrakło też trochę rozumu. I rozsądku, żeby się nie napychać przed marszem. Czyli było niemal idealnie!
Ale telepki nie było po ognisku i tego się będę trzymać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz