piątek, 25 listopada 2016

2016.11.19 Nocne Manewry SKPB

Nocne Manewry SKPB 2016

2016.11.19 Pionki


Przychodzi jesień i trzeba zacząć się ruszać na poważnie. Zaczęliśmy od Nocnego Marka, ale nie ma tam o czym specjalnie pisać bo było generalnie dość nudno, zresztą tę imprezę traktuję zwykle jako przetarcie wytrzymałościowe. W tym roku przeszliśmy coś koło 37 kilometrów a trasa w ogóle nie była wymagająca nawigacyjnie.

No ale przychodzą 'Nocne Manewry SKPB' i to już jest bezpośrednia rozgrzewka przed 'Darżlubem'. I tu już podchodzę do sprawy na poważnie.

W tym roku zawody były w Puszczy Kozienickiej. Nigdy wcześniej tam nie byłem więc nie za bardzo wiedziałem, czego się spodzewać. Ale zaskoczony też nie byłem: było raczej łatwo ale za to zaskakująco długo.

Od startu do PK3


Na start jechaliśmy autobusem. Wylądowaliśmy w środku lasu i czekaliśmy raptem 5-7 minut, więc było bardzo mało stresowo. Temperatura około 10 stopni, momentami mała mżawka, przynajmniej w pierwszej części trasy.

Od startu idziemy wielką utwardzoną drogą mierząc odległość. W odpowiednim miejscu znajdujemy świeżo pomalowany na biało słupek granicy kwartałów leśnych. I to był pierwszy znak charakterystyczny tej imprezy: białe słupki. Niesamowicie ułatwiły przejścia a w jednym miejscu wręcz nas uratowały - ale o tem potem.

Skręcamy w przecinkę na wschód. Ewidentnie widać, że budowniczy zastosował jakąś pułapkę więc mierzymy odległość krokami jak najdokładniej. Oczywiście na jakieś 100 metrów przed właściwym znajdujemy punkt stowarzyszony typu "latarnia". Punkt właściwy jest niemal dokładnie tam, gdzie nam wypadł, z tym że wisi "plecami". Na wszelki wypadek idziemy dalej sprawdzić i 80 metrów dalej jest kolejny stowarzyszony. Wracamy po nasz właściwy.

I tak już będzie do końca imprezy: wszystko będzie się opierało na liczeniu parokroków, co robiłem wyjątkowo skrupulatnie, i z tego jestem zadowolony.

Do dwójki przecinką na wschód. Przecinka w pewnym momencie praktycznie zanika. ale ta na południe jest już wyraźna. Znowu dokładne liczenie i wejście na punkt. Oczywiście w okolicy jest masa wielkich dołów, ale trzymamy się odległości i punkt jest nasz.

Do trójki bez przygód. Tyle że na wszelki wypadek już cały czas mierzymy odległości i kontrolujemy azymuty dróg na bieżąco. Na trójce jest jakiś tabun ludzi. Co ciekawe to był jedyny punkt, na którym w ogóle kogoś spotykaliśmy. Zastanawiające, zważywszy na to, że startowało sporo ludzi.





Od PK3 do PK4


Tu było pierwsze utrudnienie. Fragment mapy wycięty i trzeba było dopasować "pionek". Początkowo wyglądało na podchwytliwe ale ponieważ nie było żadnych obrotów, skalowań ani niczego w tym stylu więc okazało się dość łatwe.

 

Jak już zrozumieliśmy o co chodzi to przejście było banalne do PK C.

Do PK 4 też było dość banalnie. Liczenie kroków nie zawiodło. Natomiast tu zawiodło nas nasze doświadczenie. Zbyt duże doświadczenie. Po prostu założyliśmy, że punkty stowarzyszone są "latarniami" a punkty właściwe są ukryte. I tu daliśmy się podejść budowniczemu. Okazało się, że weszliśmy wprost na punkt, który jak się okazało był wprost na przecince, której na mapie nie było ale jakby przedłużyć linię z SE to faktycznie tak wychodziło. Ale przecież to "za łatwe" więc szukamy czegoś ukrytego i faktycznie przy jakimś zarośniętym bagienku na południe znajdujemy! Cholera... Trzeba ufać sobie nie robiąc żadnych założeń. Jak mówił Jacek Fedorowicz: "Niczego się nie spodziewam, więc się nie dam zaskoczyć".




Od PK4 do PKA


Idziemy przecinką na południe i oczywiście liczymy. I po dojściu do drogi już wiemy, że PK 4 nie był nasz. Piotrek chyba chce wracać, ale ja się nie wracam. Idziemy kawałek drogą, potem ścieżką, odbijamy na południe i przez jakieś krzory wychodzimy na skraj łąki przy wielgachnej ambonie. Punkt jest.

Tu kolejny wycinek z pionkiem:



Przejście w sumie robi się banalne. Oczywiście jeśli się dobrze liczy parokroki.



Od PKA do PK7


Przejście do PK6 charakteryzuje się głównie tym, że kawałek trzeba przejść na azymut przez las. Potem przejście wzdłuż grzbietu z mierzeniem odległości.

Do PK7 drogą. Co tu jest za podchwytliwość? No ale jest: droga przechodzi w ścieżkę a za rowem ścieżka po prostu ginie w grabowym młodniku. Nie kombinujemy - idziemy wzdłuż rowu a potem przecinką. Potem już tradycyjnie: kontrola kierunku drogi i pomiar odległości. Odbicie od drogi, krótkie czesanie i punkt jest nasz.




Od PK7 do ogniska


Przejście wygląda banalnie. Choć okazuje się, że droga biegnie inaczej niż na mapie. Ponieważ mamy nadwyżkę czasu więc idziemy wariantem bezpiecznym: szosa, potem duża droga utwardzona, skręt na południe i w zasadzie jesteśmy na miejscu. Tyle, że nosek jest mało czytelny, las kończy się i jest wielka poręba a punktu nie widać. chodzimy w kółko. Potem do pola i na południe a stamtąd namierzamy się jeszcze raz. Ja łażę po gęstwinie z malinami a Piotrek znajduje punkt: "japończyk" na ściętym pniu, na środku poręby, jakieś 15 metrów od miejsca, gdzie go szukaliśmy za pierwszym razem. Tracimy tu jakieś 15 minut bez sensu.

Do ogniska bez problemów a po drodze patrzę na mapę. Na oko wygląda, że ognisko jest mniej więcej w połowie trasy a pierwsza połowa zajęła nam 3 godziny 20 minut co na limit 8 godzin wygląda bardzo dobrze. Niepokoi mnie tylko, że druga połowa trasy wygląda na o wiele mniej oczywistą. Ale zaraz się okaże...



Od ogniska do PK11


Na PK 10 jest tak banalnie, że aż zastanawiam się po co był ten punkt w ogóle. Znowu biały kamień graniczny pomaga się upewnić, że jest okay.

Tu decydujemy się pójść najpierw na wycinek zamiast na PK11. To nie był zły wariant, ale w sumie okazało się, że nam to niewiele dało.


Rzeźba na pionku wygląda dość czytelnie więc wchodzimy uważnie ale pewnie.

 

No dobra, wchodzimy pewnie, znajdujemy miejsce dobrze ale gdzie punkt?
Kręcimy się, Piotrek szuka po obwodzie a ja sprawdzam drzewka jedno po drugim (w tym miejscu jest taka lekka gęstwinka - może 20-letnie świerki). Czeszemy ale punktu nie ma. Stwierdzamy, że trzeba się namierzać raz jeszcze. Odbijamy do skrzyżowania po drodze znajdując stowarzyszony.
namierzamy się dokładnie, i trafiamy niemal w to samo miejsce. Ja jeszcze raz sprawdzam drzewka a Piotr znowu peryferia ogarnia. Nie ma. Bierzemy stowarzyszony.
Jak się okazało tylko 2 czy trzy zespoły znalazły PK B. Szkoda, że nie poszliśmy za dnia zobaczyć, gdzie on stał. Ale jestem przekonany, że musiałem się o niego dosłownie otrzeć.




Od PK11 do PK12


Na PK11 nadkładamy, bo Piotr nie chce ryzykować szukania ścieżki, której nie widzieliśmy idąc na PKB. Jak zwykle mierzenie odległości i punkt jest nasz.

Do PK12 chcemy bezpiecznie więc stwierdzam, że najlepiej będzie odbić się od skrzyżowania przecinek. Przechodzimy po mostku nad rzeczką, przecinka jest co prawda bardzo mokra i zarośnięta ale po koronach drzew wyraźnie widoczna. I oczywiście pomaga nam biało malowany kamień graniczny, bo skrzyżowania przecinek to raczej nie widać. Punkt jest po południowej stronie więc nawet przez strumień nie trzeba przechodzić.




Od PK12 do PK13


Tu są jedyne prawdziwe schody na trasie. Przejście z PK12 na PK13 nawet na mapie wygląda nieczytelnie a w terenie, po początkowych 200-300 metrach kończy się nam droga i zaczynają mokradła. Ale takie prawdziwe, mokre, zarośnięte mokradła. Brodzimy i staramy się dotrzeć do przecinki. Przecinki ni diabła nie ma.Znajdujemy jakąś drogę ale zapuszczoną próbujemy się kierować mniej więcej na azymut przez dzikie ostępy i przez jakąś niby-porębę. Kompletnie nie wiem gdzie jesteśmy a ponieważ przez mokradła i chaszcze zgubiłem pomiar odległości a idzie się ciężko to zaczynam nawet podejrzewać czy nie jesteśmy poza mapą... Aż tu nagle... Tak! Biały kamień graniczny! W środku lasu kompletnie opuszczony.
W tym rejonie na mapie jest tylko jedno skrzyżowanie przecinek więc teraz już wiemy gdzie jesteśmy. Kierujemy się tak jak niby powinna prowadzić przecinka, tyle że trzeba omijać wielkie, zwalona przez wiatr drzewa. Potem przecinkę już widać. Dochodzimy do drogi, odbijamy na ścieżkę wzdłuż pagórka i oczywiście mierzymy odległość. Punkt jest nieco dalej niż nam wyszło więc Piotr sprawdza jeszcze trochę ale wszystko się zgadza.


Od PK13 do PK14


Nie ryzykujemy odejścia na kreskę bo nie wiemy czy przecinka będzie widoczna. Znajdujemy ją idąc po ścieżce. Potem bez historii, drogami. Wejście na punkt wolę zrealizować od skrzyżowania przecinek i od (a jakże!) świeżo malowanego kamienia granicznego.



Od PK14 do PK15


No ten punkt to zaskoczenie: idziemy, mierzymy odległości, odbijamy i punkt jest dokładnie tam gdzie wyszedłem tyle że wisi "plecami" do drogi przy jakichś porębach.


Od PK15 do mety


Tu jest kolejny wycinek

W sumie nic specjalnego, tyle że PK D miał być niemal dokładnie na przecince, a przecinka gdzieś ginie. Trochę szukamy. Znajduję punkt, który nawet trochę pasuje ale po rzeźbie to nie idealnie. Potem znajdujemy stowarzyszony, który ewidentnie nie pasuje. Bierzemy ten, które znalazłem najpierw.

PK E jest znowu "japończykiem" na środku poręby tuż przy przecince. Bez historii.

PK16 na końcu rowu to już czysta formalność.


Czujemy w nogach kilometry. Okaże się w domu, że przeszliśmy prawie trzydzieści dwa. Strasznie dużo! Liczyłem maksimum na dwadzieścia siedem.
Na szczęście na zegarku zostało nam jeszcze dwadzieścia minut, więc dochodzimy do mety bez stresu. Druga połowa trasy poszła nam wolniej głównie przez szukanie PK B i trochę przez bagna na drodze do PK 13.

Zajmujemy pierwsze miejsce ex aequo z innym zespołem. Nie jest więc źle ale mam do siebie żal, że tak głupio "przekombinowałem" na PK 4. Muszę zapamiętać tę lekcję: trzeba ufać temu co się robi i jak się liczy i nie wymyślać przeszkód, których nie ma.

A zadowolony jestem bardzo z tego, że praktycznie przez 90% trasy dokładnie mierzyłem odległości i kontrolowałem kierunek na kompasie. No i z tego, że bez obaw ciąłem przez mokradła z czym miałem kiedyś problem.

Na Darżlubie nie będzie źle, trzeba tylko utrzymać wysoką koncentrację.

Do widzenia!