niedziela, 28 maja 2017

2017.03.18 Nocne Manewry SKPT

Nocne Manewry SKPT 2017

Trasa Z: Było blisko zwycięstwa. Ale przed wszystkim było dobrze!

Zdecydowaliśmy się tym razem startować wspólnie z Piotrem. Chyba Piotr uznał, że jestem w wystarczająco dobrej formie fizycznej, żeby go nie spowalniać. Mam nadzieję, że go nie zawiodłem.. No i tym razem byliśmy w nastroju do walki o zwycięstwo!

Mimo iż zawody nie były bardzo z naszej strony Gdańska to i tak w bazie byliśmy jako pierwsi. Czyli w czymś jesteśmy zawsze najlepsi!

PK1 - super bezpiecznie
PK2 - przedsmak prawdziwych wyzwań tej trasy


Wychodzimy z bazy koło 18:30. Noc już jak się patrzy. Początek jest banalny choć nauczony doświadczeniem kontroluję czy przypadkiem osiedle i drogi się nie pozmieniały. Ale nie - wszystko gra. Na drodze w lesie okazało się, że jest mokro i błotniście czego w sumie się spodziewaliśmy.
Przez chwilę rozważaliśmy czy atakować od południa czy od północy i zdecydowaliśmy się na bezpieczniejszy, jak się wydawało, wariant północny. Co prawda nie był on taki znowu bezpieczny bo przecinka się gdzieś rozmyła ale po podłużnej górce trafiliśmy pewnie a i zakręt rowu był bardzo czytelny. Lampion zawieszony trochę zdradliwie i trudno go wypatrzeć ale w sumie niewielkie to wyzwanie. PK1 jest nasz.

Do PK2 jedyny widoczny wariant (może był jakiś zakryty przez PłetwoKopciuszka) to droga SN biegnąca na wschód od PK1. Przebijamy się tam przez pościnane świerczki a tam okazuje się, że drogi nie ma za to jest jakaś podłużna poręba - biegnąca mniej więcej w tym samym kierunku. Niełatwo się nią idzie bo teren niezwykle nierówny ale po jakichś 300 metrach trafiamy na coś, co chyba jest resztkami poszukiwanej drogi. Za jakiś czas droga wchodzi w las i wtedy jest nieco pewniej nawigacyjnie. Dochodzimy do poprzecznej drogi, przeskakujemy nią jakieś 100 metrów na zachód i potem znów przecinką na północ. Górki i dołki i zaczyna być lekko mokro. Dochodzimy do... no właśnie - do czego? Skrzyżowanie z dużą, utwardzoną drogą leśną ale biegnącą w jakimś kompletnie nie pasującym kierunku - bardziej na SW. No ale z odległości i rzeźby skrzyżowanie nam pasuje. Wybieramy więc dłuższy azymut i pod lekkim kątem do drogi wchodzimy w las. Azymut idzie dość wyraźnym grzbietem, po górkach. Trochę wątpię czy przy takiej odległości trafimy dobrze ale przemy i trafiam na lampion, który - jak wynika z odległości - nie może być nasz. Idziemy dalej i poniżej górki zaczyna się jakby młodszy las, podmokły, co pasuje w sumie do mapy. Po odmierzeniu kroków zaczynamy szukać i lampion znajduje się w sumie bardzo łatwo. Dobra nasza! PK2 za nami a idzie to całkiem szybko.


PK3 - niby łatwo

Wyjście od punktu w tym samym kierunku do drogi, potem drogą do wyraźnego skrzyżowania i stąd 100 metrów drogą na wschód. Tam odbijamy na kreskę wzdłuż grzbietu wzniesienia. Są tam zresztą całkiem czytelne resztki drogi więc idzie się łatwo. Po wymierzeniu odległości odbijamy na południe. Piotr szuka bardziej na wschód a ja nie jestem pewien tego co mapa tu pokazuje i przełażę przez wąskie bagno na południe i włażę prawie na szczyt wzniesienia. Wracam stamtąd z pytaniem w głowie: "Po co ja tam polazłem?". Punkt jest na lekkim wzniesieniu. Nie mamy wątpliwości i potwierdzamy.


PK4 - pierwsze poważne wyzwanie
PK5 - naszym zdaniem nie był tam, gdzie być miał

Od razu wygląda to na mało oczywiste przejście. Strasznie długi azymut i nie widać żadnego oczywistego punktu ataku. Kompletnie żadnego. Ani z dróg, ani z rzeźby. Jedynie poprzeczna droga jakoś daje nadzieję, ale mam przeczucie, że ona nie będzie specjalnie wyraźna. Zresztą nawet trafienie na tę drogę nie dawało wyraźnego zaczepienia. No ale wyjście nie ma: idziemy na krechę. Na początku znowu po drzewach nad bagnem i pod górę. Pierwsze 200 czy 300 metrów w miarę łatwo i równo, ale potem zaczyna się młody las i nie daje się iść dobrze na azymut a i pomiar odległości jest zakłócony. No i znosi nas na zachód. Po drodze przechodzimy przez jakąś błotnistą drogę ale nie pasującą do mapy. Nie trafiamy na naszą drogę i co gorsza nie wiemy gdzie w końcu jesteśmy. I to kompletnie nie wiemy. Jest jakaś mała górka z gęstwinka, na której wisi lampion. Trafia się jakiś zespół z innej trasy. Mniej więcej wiemy gdzie jesteśmy więc znowu azymut. Przechodzimy w końcu przez drogę, która wygląda na tę, której szukaliśmy. Mijamy jakieś ni to rozległe bagno ni to jeziorko i trafiamy na małą dolinkę, wokół której jest kilka ogrodzonych drutami upraw leśnych. Niby się to nie zgadza z mapą ale mapa  tym miejscu jest tak mało wyraźna, że równie dobrze może się to zgadzać. Na dwoje babka wróżyła. No ale lampionu nie ma. Próbujemy wrócić do jedynego skrzyżowania w okolicy i użyć go jako punktu ataku. Więc wracamy. Tyle, że punktu odbicia nie ma. Nie trafiamy na żadną drogę. Kicha. Nie ma co się pałętać po lesie. Stwierdzamy, że idziemy do PK5 bo tam jest coś od czego można się odbić się. Więc idziemy prościutko.
Schodząc ze wzniesienia po raz pierwszy w życiu widzę na żywo jelenia i dwie łanie, które uciekają przede mną. Jeleń chyba się czochrał o drzewo bo zapach w tym miejscu jest niezwykle intensywny.
Dochodzimy do drogi - niby to pasuje, ale po takim grzebaniu się w lesie musimy mieć pewność, gzie my właściwie jesteśmy. Idziemy więc drogą na wschód do jakiegoś punktu stałego, którym jest róg lasu. Przechodzimy przez błotnisty strumień i na róg pola trafiamy. Uff. Przynajmniej teraz wiemy na 100% gdzie jesteśmy. No więc najpierw atak na PK5: dochodzimy do czegoś co ustalamy na coś co chyba jest narożnikiem dawnego młodnika - oczywiście dziś to już jest duży las. Stąd odbijamy i wchodzimy na bagniste obniżenie. Teraz już buty mam całkiem mokre więc się nie przejmuję bagnem. No ale - lampionu nie ma... Co się dzieje? Zaczynam wątpić w swoje umiejętności nawigacyjne. Piotr szuka a ja idę do strumienia, żeby sprawdzić czy jestem tam gdzie mam być. Strumień jest. Wracam. Lampionu nie ma. Piotr szuka. Ja idę na zachód i obchodzę całkiem spore jeziorko. Przechodzę przy tym po takim wielkim zwalonym drzewie, które jest jakieś 60-70 metrów za bardzo na zachód. Wracam północnym brzegiem jeziorka i mijam zawodnika, który najwyraźniej zmierza w tym kierunku. Wracam do Piotra. On dalej szuka. Oglądam się za siebie: ten zawodnik, którego widziałem gdzieś się kręci w pobliżu miejsca, gdzie go spotkałem. Szukamy we dwóch z Piotrem. Pewni jesteśmy swojego ale lampionu nie ma. Oglądam się za siebie: tego tajemniczego zawodnika już nie ma. Cholera, więc coś znalazł. Wracam do tego wielkiego zwalonego drzewa i... oczywiście jest ukryty sprytnie pod tym zwalonym drzewem. Wołam Piotra. Naradzamy się. Według nas to nie jest nasz punkt - niby za daleko na zachód. Ale innego nie widać. Co robić? Wpisać "BPK"? Raz mi się to udało wygrać, ale w tym przypadku pewności nie mam. A my jeszcze nie mamy PK4. Hm. Podbijamy ale wracamy, żeby jeszcze raz sprawdzić. Przy okazji przeczesuję jeszcze raz jakieś bagienko ale nic nie znajduję.
Używamy tego narożnika dawnego młodnika jako punktu ataku i idziemy na azymut z powrotem do PK4. Trafiamy na wielu ludzi, którzy tam szukają i trafiamy na lampion. Bierzemy bez wątpliwości.
Jak się okazało - to był stowarzyszony a chyba musieliśmy wcześniej minąć ten dobry dosłownie o metry. Ale i tak jestem zadowolony bo to była jak dla mnie loteria.
Ok wyjścia z PK3 do podbicia PK4 minęło nam godzina i cztery minuty. Straszliwy odcinek!
Przy okazji pragnę przeprosić konkurentów: dokonaliśmy tu małego oszustwa polegającego na zmianie kolejności PK5 i PK4. Na szczęście nie wpłynęło to w żaden sposób na naszą lokatę na liście wyników, więc trochę to moje wyrzuty sumienia redukuje.


PK6 - niby łatwo ale popełniamy błąd

Wariant niby prosty: wzdłuż brzegu lasu do drogi. Szukamy kolejnego brzegu lasu. Ten brzeg jest wyraźny bo to dawna granica Lasów Państwowych więc jest wyraźny rów i wał. Ale od strony wschodniej nie ma pola tylko jakieś ogródki działkowe a dalej też jakiś młody las. Idzie się ciężko be pełno pozwalanych gałęzi. Schodzimy z górki i w tym miejscu odbijamy przez młodnik na wschód. Tam dochodzimy do brzegu pola i nieco na północ jest lampion na ambonie. Podbijamy. Ale... coś nam nie pasuje. Idziemy na południe a tam w lekkim obniżeniu, które świetnie pasuje do mapy, jest wywalony korzeń a na nim lampion. No ten to musi być nasz. Zmieniamy. Niestety, dziesięć punktów straty, których powinniśmy uniknąć.


PK7 - Prosto, ale...
PK8 - Wodowanie
PK9 - Rowowanie

Z mapy przebieg na PK7 wygląda bardzo prosto. I jest bardzo prosty nawigacyjnie, ale tu budowniczy trasy zastawił na nas pułapkę. Nie wiem jak on to załatwił. Już przed punktem szóstym padał lekki śnieżek z deszczem (a temperatura tej nocy ogólnie była w okolicach zera), ale w momencie jak zaczęliśmy schodzić z góry w kierunku drogi przez wieś zaczęła się niemal regularna zadymka i wiatr się bardzo wzmógł. I cały odcinek przez Maszewską Kolonię było silnie pod wiatr. W moich cieniutkich spodniach jest zwykle całkiem znośnie nawet do -5 stopni, ale pod warunkiem, że jest się w lesie, zasłoniętym od wiatru, ale spodnie były już całkiem przemoczone a pod wiatr czułem się tak, jakbym szedł w ogóle bez spodni a nawet gorzej. Szliśmy możliwie szybko (około 6 km/h) i po prostu zacząłem czuć, że zamarzam. Nawet cieszyłem się jak wchodziłem w kałuże b w nich błoto było całkiem ciepłe. Musiałem pod drodze zjeść wafelka, którego nam dali na starcie i on mi chyba życie przywrócił.
na szczęście, kiedy już zbliżyliśmy się do lasu to w zasłonie drzew się rozgrzałem. W sumie to ten punkt bez wątpliwości znaleźliśmy bo i tak trzeba było przejść przez pastwisko a potem po prostu na najwyższą górę, więc to, że tam były jakieś drogi, których z mapy nie wyczytaliśmy to był drobiazg. PK7 był nasz.

Przejście do PK8 na oko wymagało pokonania rzeczki. Można się było tylko łudzić, że rzeczka będzie wąska albo, że budowniczy ustawił trasę tak, żeby trafiało się na jakiś mostek. Nic z tych rzeczy. Mostku nie było, rzeka miała jakieś 5 czy 6 metrów szerokości a po ostatnich opadach była całkiem rwąca. Tomek Kowalski pokazał mi na jednej z poprzednich imprez, że nie ma się co szczypać w takich sytuacjach. Więc się nie szczypałem tylko przelazłem przez wodę do pół łydki. Nawet zimna nie czułem. Piotr nie spękał i przelazł za mną. Wbrew pozorom w takich przypadkach przydają się lekkie i przewiewne buty z których woda zaraz wyleci!
Teraz właziliśmy ostro pod górę. Było naprawdę ostro! Moje zdarte podeszwy ledwo utrzymywały przyczepność. weszliśmy na górę doliny i na wszelki wypadek sprawdziłem jar, przy którym wyszedłem. Od razu podejrzewałem, że jesteśmy mocno na północ ale ostrożności nigdy za wiele. Lampionu nie było. Poszliśmy na południe omijając kolejne jary aby w końcu znaleźć lampion w jednym, bardziej płaskim i bezdrzewnym (wyrąb). Od razu wyglądał nam na stowarzyszony - właściwy punkt był jeszcze w kolejnym, tym razem zadrzewionym i położonym tuż obok. Wzięliśmy go.
Do PK9 trasa była banalnie prosta - już idąc na PK8 zauważyliśmy, że wzdłuż rzeczki po południowej stronie biegnie całkiem szeroka ścieżka, a w zasadzie droga, po której przebiega szlak rowerowy więc musiała ona dokądś prowadzić. Ześlizgnęliśmy się więc do niej a potem szybciutko na zachód. Doszliśmy do miejsca, gdzie droga zakręcała ostro na południe i tam odbiliśmy. Krótki kawałek przez chaszcze i wyszliśmy na pastwisko. Tu mierzymy odległość, bo podejrzewamy, że może tam być więcej rowów. Ale wszystko wygląda łatwo tyle, że lampion wisi po drugiej stronie całkiem szerokiego rowu. Ale teraz już się nie szczypię tylko posuwam dnem rowu, który na szczęście miał twarde dno. Punkt jest poza tym prosty.


PK10 - ogniska stowarzyszonego brak
PK11 - głupi błąd, o ile są mądre błędy
PK12 - wymacany

Na PK10 było ognisko, więc trudności nie oczekujemy. W tym momencie trwa już regularna zadymka śniegodeszczowa. Żeby nie tracić czasu możliwie jak najszybciej idziemy błotnistą drogą. Przy ognisku jak zwykle wahanie czy przypadkiem budowniczy nas nie podpuszcza - ale nie. Bierzemy punkt i oddajemy karty. Śnieg z deszczem pada więc nie siedzi się przyjemnie ograniczamy się więc do szybkiego przekąszenia czegoś i napicia się herbaty i jesteśmy gotowi do dalszej drogi.
Do ogniska zeszło nam 5 godzin i 10 minut z 7 godzin i 10 minut podstawowego limitu. Nie wygląda to dobrze ale naprawdę nie wydaje się, żeby ten odcinek dało się pokonać o wiele szybciej. No dobra, pół godziny na pewno dało się urwać, ale chyba nie więcej. Więc nie rezygnujemy, zwłaszcza że do mety jest jakby po trasie.

Wychodzimy z ogniska już w całkiem zimowej scenerii. Może śniegu nie jest po pas ale jest biało. Wchodzimy drogą pod górę, ślizgam się. Dochodzimy do zakrętu, Piotr idzie na kreskę a ja na kąt prosty. Odmierzam i schodzę w dół do strumienia. Przechodzę przez niego i po drugiej stronie wisi lampion. Nie jestem pewien więc wychodzę wyżej i tam jest prostokątny odkryty teren. To by się zgadzało z mapą. Piotr co prawda mówi, że dalej jest jeszcze jeden lampion ale ja mówię, że tu jest pole i że to się zgadza. I udaje mi się go przekonać. Oczywiście jest to bez sensu bo on miał rację a nie ja. Potwierdzamy punkt 11 ale to jest stowarzyszony. Nasz drugi i jak się okaże - ostatni.

Wychodzimy stamtąd na górę, omijamy jakieś ogrodzenie i przechodzimy do mokrej łąki. Stąd na północ wzdłuż niewyraźnego brzegu lasu i całkiem wyraźnych ogrodzeń. Dochodzimy do miejsca, gdzie mniej więcej jest narożnik lasu i idziemy na azymut. Jest mokro a za chwilę trafiamy na ogrodzoną uprawę leśną. Omijamy ją przez gęstwinę a po drugiej stronie jest lampion przy czymś co wygląda na przecinkę. PK12 jest nasz.

PK13 - na czuja
PK14 - oj, naprawdę na czuja

Od PK12 przebijamy się mniej więcej na północny zachód. Nawet jeśli nie będzie drogi to będzie dolina strumienia. Jest mokro i brak jakichkolwiek szczegółów nawigacyjnych ale po dziesięciu minutach dochodzimy do wyraźniej drogi. Nie jesteśmy pewni, która to z dwóch narysowanych na mapie ale obie są równoległe i prowadzą w jedno miejsce więc idziemy drogą na północ. Tu budowniczy (może i niechcący) utrudnił sprawę bo wpisał numer punktu akurat tak, że zasłonił sytuację i nie mogliśmy wyczuć czy droga, którą idziemy jest dobra czy nie. Ale kontrolując kierunki idziemy nią aż do strumienia. A potem wzdłuż niego i tam przechodzimy koło przepustu, albo bardziej mostka. Teraz zachodnim brzegiem polany, która jest raczej zalewem w tych warunkach. mierzę odległość i w dobrym miejscu znajduję lampion ukryty przy świerku. Wszystko raczej się zgadza i potwierdzamy PK13.

Od PK13 odchodzimy na północ licząc na to, że trafimy na narysowaną na mapie drogę. W rzeczywistości okazuje się, że to żadna droga tylko jakaś granica administracyjna więc na nic nie trafiamy. Ale mniej więcej w dobrej odległości skręcamy na zachód i przechodzimy przez dużą, utwardzoną drogę leśną, której akurat żeśmy się nie spodziewali. Za drogą jest płaski pagórek a za nim obniżenie z rozlewiskiem a za nim następny pagórek. To mi pasuje do mapy więc przechodzimy przez to rozlewisko po kępach (ale nie suchą stopą) przy okazji płoszymy jakiegoś bobra, który robi plusk do wody. Pagórek nam pasuje ale punktu nie ma. Jednak po południowej jego stronie trafiam na dziwny rów i dopiero w tym momencie domyślam się, że to jest ta granica administracyjna, którą wziąłem za drogę. Idę wzdłuż rowu i znajduję lampion. Podbijamy PK14. Nie powiem, żebyśmy mieli pełną kontrolę nad poruszaniem się, ale jesteśmy skuteczni!

PK15 - to jest to!

Idziemy na azymut w stronę PK15 ale trafiamy na wielkie rozlewiska, które nie wyglądają na tyle zachęcająco, żeby przez nie przechodzić. Obchodzimy je i nie bardzo wiemy gdzie jesteśmy ale trafiamy na drogę, która z mapy nam pasuje i nie kombinując idziemy nią na północ, żeby mieć punkt zaczepienia. Dochodzimy do szerokiej drogi wschód-zachód i idziemy nią mierząc odległość. Coś mnie tknęło i regularnie sprawdzam też kierunek drogi. Niby się zgadza, ale coś tak nie za bardzo, droga jest szeroka i chyba się nie przesunęła. Kiedy przechodzimy wyznaczony dystans mam bardzo dużo wątpliwości: po północnej stronie drogi jest co prawda płaska górka, ale jest tak płaska, że raczej nie bardzo pasuje. Co gorsza, po południowej stronie też miała być górka a jest wyraźne obniżenie i to całkiem zalane wodą. Idziemy trochę do przodu i jest tam droga co się w sumie zgadza. Wracamy i idziemy na północ przez las. Kompletnie na pałę i kompletnie nic nie znajdujemy. Takiego czesania już dawno nie robiłem...
Wracamy do drogi i zaczynamy od początku. Trzeba by się odbić od przecinki NS ale jej nie ma. Za to Piotr mówi, że w jednym miejscu widział słupek leśny, który wyglądał na zakryty gałęziami. Faktycznie jest słupek i faktycznie zarzucony gałęziami świerków. Budowniczy nieźle nakombinował! Słupek jest świeżo zamalowany białą farbą ale jak się przyjrzę to spod farby widać liczby 182 i 183. Jesteśmy więc w dobrym miejscu. Zaczynamy odmierzać odległość od nowa. W tym miejscu już zaczynam podejrzewać co się dzieje i tym razem kierunek drogi sprawdzam dokładnie: nie zgadza się o dobre 20 stopni! Znów trafiamy dokładnie w to samo miejsce ale tym razem zamiast szukać na północ szukam na południe od drogi. Dochodzę do wielkiego rozlewiska ale lampionu nie ma. Powracam do drogi i idziemy dalej aż do widocznego skrzyżowania. Tam idziemy na południe a potem po płaskiej górce. Lampionu nie ma idziemy więc na zachód i tam na górce w końcu jest! Uff... Od PK 14 zeszło nam równa godzina! Co za koszmar... Na szczęście koszmar z dobrym wynikiem.


Teraz już nie chcemy ryzykować, choć jesteśmy w niedoczasie. Idziemy wzdłuż drogi a potem znów wzdłuż rowu - granicy. Po wyjściu na łąki jest już woda po kostki. Skaczemy przez rów i na małej skarpie znajdujemy opis zadania specjalnego. Polega ono na przejściu wzdłuż azymutów przez dwa znaki graniczne a na ostatnim spisaniu liczb i wykonaniu jakiegoś mnożenia. Nawet ciekawe to jest, zwłaszcza, że słupki graniczne są mało widoczne z kierunku, z którego się na nie nachodzi.


LOP - woda, wszędzie woda

Trasa LOP jest w sumie łatwa, ale cały czas po kostki w wodzie. Badam tylko kijem czy nie ma jakichś głębokich bagien. Jesteśmy czujni i dzięki temu zauważamy coś, czego jeszcze nie widziałem nigdy: podwodny japończyk! Wow!
Na koniec LOP jest jeszcze jeden, niby podchwytliwy lampion na kępie łoziny: jeden blisko rowu a drugi na tyle daleko, że trzeba go uznać za stowarzyszony.

No i teraz już możemy walić prosto na metę! To jakieś półtora kilometra, ale zegarek pokazuje, że zmieścimy się w "normalnym limicie". Tym niemniej dajemy z siebie wszystko a końcówkę pokonujemy biegiem. To mi się nie zdarzyło od wielu lat!




Podsumowanie

To była najtrudniejsza trasa, na jakiej do tej pory startowałem. Praktycznie mało było takich miejsc, gdzie mógłbym powiedzieć, że jestem pewien na 100%, gdzie jestem. A to właśnie jest to, czego szukam!
Od razu podejrzewaliśmy, że mało kto sobie z tą trasą poradzi - i tu się nie pomyliliśmy. Okazało się jednak, że był ktoś lepszy od nas, ale walka była dość wyrównana. Nie mam żalu, bo jeśli ktoś pokonał tę trasę podobnie do nas i to w pojedynkę to znaczy, że gość zasługiwał na zwycięstwo.

W każdym razie, nawet gdybyśmy byli daleko na wynikach to i tak oceniam, że to była najtrudniejsza i przez to najlepsza trasa na jakiej startowałem. Byliśmy na mecie o wpół do czwartej rano i to była wspaniale spędzona noc!

S-U-P-E-R!