niedziela, 22 lutego 2015

2014.12.06 Darżlub - Trasa Zaawansowana

Mocne przeżycia nocne

Nie da się ukryć, że jadąc na Darżluba 2015 chcieliśmy walczyć o zwycięstwo. Chyba byliśmy zadufani, żeby w to mierzyć, ale wszystko się skończyło tak jak chcieliśmy. Z tym, że styl zwycięstwa był niezwykle zaskakujący. Do dzisiaj nie mam poczucia, że to było na pewno zwycięstwo, bo osobiście czułem się jak pokonany a nie jak zwycięzca, ale niech każdy rozsądzi sam...

 Po zeszłorocznym frycowym zapłaconym w marcu w Sierakowicach (to był dla nas szok!) oraz co nieco tańszym frycowym, które już samotnie zapłaciłem w Łubianej w tym roku podeszliśmy do sprawy profesjonalnie. Analiza zagadnienia doprowadziła nas (mnie i Piotra) do wspólnego wniosku, że samotnie będzie nam bardzo trudno wygrać tę kategorię. Nasza wydolność nie jest już topowa i fizycznie musimy liczyć na to, że będziemy walczyć ciężko o zmieszczenie się w limitach. Zbyt dużo czasu na punktach nie będziemy więc mieć. Musimy więc liczyć na doświadczenie, precyzję i koncentrację. A trudno jest być bardzo skoncentrowanym przez 6 godzin w nocy przy dużym zmęczeniu. W każdym starcie zdarzało się nam mieć po 2-3 chwile "zaćmienia" co praktycznie wyrzucało nas poza podium i to daleko. Stąd wniosek, że wspólny start jest dla nas koniecznością. Taka decyzja dla dwóch samotników była dość trudna, ale miała sens: już na wiosnę wylądowaliśmy na 5-tym miejscu, przy czym znowu przyczyną było "frycowe" zapłacone na Linii Obowiązkowego Przejścia (LOP). No i moja kiepska kondycja... No ale uczymy się ciągle i przed Darżlubem byliśmy gotowi na sukces!

Przed startem

Poprosiliśmy o wczesną minutę startową licząc, że trochę pośpimy przed wyruszeniem w drogę powrotną, choć mieliśmy chwilę wahania: jeśli znowu dowali śniegiem jak dwa razy w 2013 roku to będziemy przecierać szlak a to nie dla nas zabawa... Wyszło na nasze, a wczesna minuta zaprocentowała ostatecznie tym, że jako pierwsi trafiliśmy pod prysznic i dzięki temu mieliśmy ciepłą wodę. A więc już pierwszy sukces.

Start i ... łup obuchem w łeb!

Start ze szkoły, przejście przez osiedle, którego nie ma na mapie i pierwsze wejście do lasu.
Budowniczy już na samym wstępie zafundował na LOP-kę. Po wiośnie wiemy, że prosto nie będzie. Nie za bardzo było się od czego odbić przy wejściu do lasu: próbowałem znaleźć punkt osnowy geodezyjnej i chyba go nawet znalazłem ale pewności nie było. Dość szybko trafiliśmy na bagienko na północ od LOP (na skanie nawet go nie widać bo to raptem dwie krótkie ciemniejsze kreseczki - trzeba spojrzeć na kolorową wersję). Ale w południową stronę nie było ani przejścia, ani niczego co przypominałoby cokolwiek. Trochę się pokręciliśmy i weszliśmy w jakiś starszy las, którym szybko doszliśmy do przecinki, której nie było mapie. Nie było co kombinować: szybki marsz do torów i z powrotem z precyzyjnym liczeniem kroków. To było naprawdę ultra-precyzyjne liczenie kroków bo po przejściu dystansu nie widzieliśmy zrazu kompletnie nic, ale po zgaszeniu świateł dało się wyczuć po prawej stronie wyraźną różnicę wysokości drzew. I to było to właśnie miejsce!


Co prawda odcinek o łącznej długości jednego rzutu beretem pokonaliśmy w 33 minuty ale przynajmniej był to dokładny początek. Okazało się przy tym, że pokonywanie trasy metodą "sam nanieś sobie drogę na mapę" to będzie znak firmowy tej trasy.

Punkty 1 i 2

Tu żadnej szczególnej historii nie było. Do torów, wzdłuż torów, od torów, do torów.
Jedno co można powiedzieć to PK1 dał trochę przedsmak tego jakiej przebieżności możemy się spodziewać. To znaczy: będzie syf. I jak się okazało to był punkt pod względem przebieżności proroczy.


Oczywiście mała wtopka się zdarzyła: na PK2 był perforator, a ja oczywiście zapomniałem, że obok perforatora trzeba spisać kod. Więc PK2 i potem PK3 kosztowały nas 20 punktów karnych...
Czas zużyty na te dwa punkty to 22 minuty.

Punkt 3 - Pierwsza wtopa

Nie było widać jakiegoś dobrego wariantu przejścia. Przejście na kreskę takiej odległości jest mało pewne. Dlatego zdecydowaliśmy się na wariant "dwa azymuty" z odbiciem się od wzniesienia "215,7". Wariant nie był zły, wzgórze znaleźliśmy szybko, potem zmieniliśmy kierunek i ... kompletnie nie wiem co się stało. Odległość zagrała dobrze: wylądowaliśmy na jakiejś niedużej porębie. Ale punktu nie ma... Piotr był przekonany, że punkt powinien być blisko, mnie z kolei nic nie pasowało. Poszedłem więc dalej i trafiłem! Trafiłem na jakąś wielką drogę biegnącą wzdłuż grzbietu wzniesienia. Nie było sensu szperać za długo. Poszliśmy więc drogą, której nie zna mapa, w poszukiwaniu jakiegoś stałego punktu. Znaleźliśmy skrzyżowanie i potem już nie szukaliśmy mocnych wrażeń tylko poszliśmy na pewniaka metodą domiarów prostokątnych.


Już w domu, po analizie tracku doszliśmy to wniosku... że kompletnie nie wiemy co zaszło. Sypnąć się na azymucie o 20 stopni? Okay, jednemu mogło się zdarzyć, ale każdy z nas patrzył na swój kompas. Nic z tego nie rozumiem, choć bardzo chciałbym zrozumieć.
Ten punkt zajął nam 35 minut, choć powinien był zająć 12. Straszna strata.

Punkt 4 - Wtopa to czy nie wtopa?

Odejście od punktu mieliśmy już przećwiczone. Do skrzyżowania z przecinką doszliśmy błyskawicznie. Potem niby nic prostszego: walimy na kreskę!
Ale z tym "waleniem" okazało się nie być prosto. Najpierw jakaś ścinka świerczków, przez którą ciężko było przejść, jeszcze trudniej liczyć kroki a najtrudniej utrzymać kierunek. A potem przestrzeń, gdzie rzeźba terenu była jakaś taka zupełnie nijaka. I do tego mocne zamglenie, które jak na złość akurat w tym miejscu było największe na całej trasie. Niby szliśmy dobrze, ale pewności żadnej. Przeszliśmy przez jakąś drogę, oczywiście wymazaną z mapy i chyba nawet trafiliśmy na punkt, aleśmy go nie znaleźli. Nie tracimy czasu! Lecimy w miejsce, gdzie można się zorientować i wracamy z powrotem tą wymazaną drogą. Dokładny pomiar odległości pozwala nam znaleźć punkt tym razem bez wahania.



Ale, ale! Lekko też nie było, bo punkt był w obniżeniu ale do tego zaczepiony na świerku niemal przy samej ziemi. Nie widziałem go nawet z odległości 2 metrów, dopóki nie wlazłem do środka tego obniżenia. Wydaje mi się nawet, że za pierwszym podejściem widziałem to miejsce ale nie byłem aż tak zdeterminowany... No tak, budowniczy nas sprawdził.
Na tym punkcie straciliśmy kolejne 20 minut (od PK3 szliśmy łącznie 40 minut). Wkurza mnie więc strasznie, że ściągnęliśmy naszymi światłami coś ze trzy inne zespoły, ale taki już los tych co idą pierwsi.

PK 5 i słupek matematyczny

Nie chcieliśmy ciąć na kreskę, bo nauczeni włażeniem na PK4 czuliśmy, że nie będzie się od czego odbić. Przy okazji chcieliśmy także znaleźć słupek graniczny oddziałów leśnych, z którego należało spisać liczby. Wybraliśmy więc bezpieczny wariant drogą. To było bezpieczne, pewne i w sumie się opłacało.

Dojście do PK5 zajęło 32 minuty łącznie z odnalezieniem słupka i spisaniem liczb. Strasznie to bylo wolne...
Jak się okazało, liczby nie na wiele się przydały, ale o tym potem. Zresztą można było zagrać va banque i nic nie spisywać, bo opis zadania, polegającego na wyznaczeniu miejsca ogniska, był taki, że niewiele ryzykując można było ognisko wyznaczyć bez tych liczb.

PK 6 i PK7 - Nie wiemy co robimy ale to jest dobre.

Od razu widzimy, że na kreskę to loteria, a loterie już nas za dużo kosztowały.
Idziemy więc przecinką do drogi, licząc na to, że coś się wyjaśni. Co prawda ta przecinka to nie żadna przecinka tylko jedna wielka walka ale nie ma już czasu na zmiany. I coś wyjaśnia się! Od skrzyżowania do PK6 biegnie droga, której na mapie oczywiście nie ma. Wystarczy wymierzyć odległość, wdrapać się na zbocze porośnięte gęstym młodnikiem, znaleźć pagórek, podbić stowarzyszonego i już! Nawet nie próbowaliśmy zastanawiać się czy to stowarzyszony czy prawidłowy. I to było słuszne. Na ten punkt wystarczyło 20 minut. Okazało się, że to był stowarzyszony (jeden z dwóch) ale to w sumie był drobiazg.


PK7 jest bardzo blisko, więc azymut jest bezpieczny. Trzeba jedynie przedrzeć się przez młodnik schodząc po ostrym zboczu (cholernie bardziej niebezpieczne niż wchodzenie) a potem przebić się przez jakieś bagniste i chaszczowate tereny. Na to potrzeba zaledwie 11-tu minut.

PK8 i PK9 - Wiemy co robimy ale wcale nie jest lepiej

Odejście od PK7 na tracku wygląda dziwacznie. I w sumie było. Mieliśmy oczywisty plan dojść na wzgórze a potem drogą E-W ale na tę drogę wejść nam się nie udało. Jeśli budowniczy jakąś drogę zostawił to chyba nie po to, żeby nam pomóc. Ale jak nie ma tej drogi to bierzemy inną, walimy do zakrętu a potem na kreskę. Przynajmniej jest to jakiś fragment lasu, gdzie się przyjemnie idzie nie walcząc z gęstwiną. Trafiamy bez pudła, ale Piotr (to jego track) chce jeszcze coś sprawdzić i nieomal trafia na stowarzyszonego. Na ten punkt zużyliśmy 17 minut.


PK9 w sumie to banał nawigacyjny ale zejście ze zbocza to niezłe wyzwanie. Zwłaszcza końcówka poniżej drogi. Punkt znaleźć łatwo ale podbić go nie tonąc - trudniej. Piotr jako obdarzony mniejszą masą wchodzi po leżącym drzewie i po sprawie. 15 minut.

PK10 - Już wiemy, że się nie da

Odchodzimy z PK9 i zatrzymujemy się na mostku, żeby przeanalizować sytuację. Idziemy już prawie od 4-ech godzin, zostało nam półtorej godziny do pierwszego limitu i prawie trzy i pół do drugiego limitu. Nie przeszliśmy nawet połowy dystansu. Do mety daleko. Do ogniska daleko. Mamy jeszcze masę punktów przed sobą. Zrobić się tego nie da.
Szybka pierwsza decyzja: ognisko odpuszczamy bo jest za daleko i wymaga dołożenia dwóch kilometrów a do tego jest "tylko" za 60 punktów karnych.
Druga decyzja: głowę Grincha bierzemy bo to pięć punktów położonych bardzo blisko siebie.
I co dalej?
Ja jestem zdania, że nie będziemy mieli na nic więcej czasu i po Grinchu musimy walić na PK19. Piotr jest bardziej optymistyczny i jest za tym, żeby próbować zaliczyć PK15-16-17 i potem zobaczyć czy jest jeszcze czas. Udaje mu się mnie przekonać i to on jest prawdziwym wielkim zwycięzcą!

Do PK10 trzeba najpierw wleźć pod wielką górę. Dla mnie to jest jak Mount Everest ale krok po kroku włażę. Potem staram się tylko kombinować, gdzie na mapie była ta droga którą idziemy, bo budowniczy oczywiście ją wymazał. Sprawa okazuje się być prosta. Tylko sama końcówka oznacza szukanie punktu w jakimś młodniku bukowo-świerkowym. Na szczęście nie było to takie trudne, choć mokre i zimne. Łącznie z postojem: 34 minuty.

PK11 - Walka to nasze drugie imię

Niedaleki punkt, bez żadnych punktów zaczepienia, więc decyzja jest prosta: na azymut. Tyle, że przejście w tym miejscu na kreskę to jest wielka walka z lasem. Młodniki, bagna, pościnane na wysokości kolan świerczki... czego tu nie ma! Mało nie straciłem klejnotów na jednym z zejść, na szczęście przyjąłem pozycję kota z wygiętym grzbietem i drągowina zatrzymała się o centymetr od najczulszego miejsca.

Trafiamy bezbłędnie po 12 minutach walki.

Głowa Grincha

Bez wielkich historii. Las bardzo dobrze przebieżny choć nie widać zbyt daleko.


Na te 5 punktów wystarcza 35 minut, po których robimy 15 minut popasu, bo mój organizm domaga się już ciepłej herbaty i kanapek.

PK15 - Wielka ścinka

Jak zadecydowaliśmy tak zrobiliśmy. Omijamy ognisko, odpuszczamy 3 PK i walimy na PK15. Długi marsz z dość pogmatwaną końcówką. Z mapy nie do końca dało się wyczytać na jakim obiekcie jest punkt. W przebłysku geniuszu wymyślam , że to taki płaski nosek na zboczu i faktycznie! Znajduję go!

Ten punkt zajął nam 49 minut, co nie jest złym wynikiem, zważywszy, że od postoju przeszliśmy 3100 metrów. Drogi to jednak dobry wynalazek!

PK16 i PK17 - Przez chaszcze do gwiazd

Cała historia z PK16 polega na tym, że trzeba wleźć pod wielką górę porośniętą młodnikiem, w jednym miejscu bukowym, w innym miejscu - świerkowym. Ledwo wciągam swoje cielsko na górę. Potem tylko trochę szukania na małym grzbiecie. 13 minut.


PK17 to jeszcze krótsza historia. Trochę chaszczy, jakaś droga (tym razem to nie sprawka budowniczego, że jej na mapie nie ma) a potem kawałek dobrze przebieżnego lasu, gdzie wszystko widać jak na dłoni. Poprzedzająca ekipa światłami ujawnia położenie stowarzyszonego. Nie bierzemy go, decydujemy się jednak na nasz właściwy punkt. 8 minut.

PK18 - Nic się nie zgadza, nikt nie wie dlaczego

Początek jest bardzo prosty: tniemy przez las. Tylko raz tonę w wąskim bagienku. Dochodzimy do skrzyżowania i to jest dobre. Ale potem droga idzie jakoś inaczej niż byśmy chcieli. Zakręca nie w tych miejscach co trzeba. Coś nam się nie zgadza, ale nie mamy czasu na rozważania. Dochodzimy gdzieś, gdzie jest jakaś granica kultur ale w innym kierunku niż chcieliśmy. Idziemy na czuja i znajdujemy obniżenie. Czujemy, że coś jest nie tak i odchodząc z niego zauważamy, że ktoś podbija punkt w innym obniżeniu, które jakby lepiej pasuje, ale tylko "jakby lepiej", bo na mapie nie ma dwóch obniżeń. A ponieważ i tak nie mamy pewności co do położenia a czas pędzi jak spłoszony zając więc i my nie poprawiamy i też pędzimy. Na ten punkt potrzebne było 21 minut.



PK19 - Spoza gór i rzek

Odejście oczywiste. Trochę tylko gęsto. Potem (jeszcze przed wzniesieniem) przechodzimy przez jakąś asfaltową szosę. Potem pod górę do "przełęczy". Następnie przed 200 metrów młodnika bukowego (a może brzozowego - już nie pamiętam) i wychodzimy na brzeg głębokiej doliny z bardzo rzadkim, starym lasem bukowym. Wszystko widać jak na dłoni a z zachodu nadchodzą inne drużyny co nam pomaga. Znajdujemy punkt bez problemu. Na szczęście nie trafiamy na żadnego stowarzyszonego, bo w tym momencie myślenie już mamy na "off". Na ten punkt potrzeba było 13 minut.



Meta

Możliwie jak najszybciej idziemy na kreskę. Z mapy wydaje się, że idziemy drogą, ale w rzeczywistości walimy przez jakąś łąkę do szosy. A potem szosą, na osiedle, przy jakimś śmietniku, do szkoły i już. Brzmi dobrze, ale to jest ten odcinek, gdzie tradycyjnie umieram i nogi nie za bardzo chcą mi iść do przodu. Do szkoły potrzeba jakichś 18 minut.


Zdałem sobie sprawę, że w opisie za mało jest mgły, której momentami było dużo.
Generalnie opis tego nie oddaje, ale było naprawdę bardzo ciężko. Punty nieoczywiste, przejścia trudne, mapa nieczytelna, las gęsty. Dobrze, że gór nie było zbyt dużo.

Oczekiwanie

Zadowoleni z siebie nie byliśmy. Opuszczenie czterech PK to bardzo słaba prognoza. Z drugiej strony widzieliśmy, że nie szło nam źle. Może i straciliśmy łącznie z godzinę, ale w takich miejscach, gdzie inni też powinni tracić. Sądziliśmy, że trasy w całości przejść się nie dało, ale jak był jakiś naprawdę mocny zawodnik, to mógł zrobić więcej niż my. Podsumowując: nic nie wiemy.
Na wyniki czekamy bardzo długo. To znaczy raczej śpimy niż czekamy. Kiedy już się wyspaliśmy to okazało się, że... naszych wyników dalej nie ma. Chyba organizatorzy utonęli w liczeniu wyników trasy "Z".
Jak wyniki się już pokażą to okaże się, że z sumą 505 punktów karnych wygraliśmy. Kolejny zespół stracił do nas 12 punktów a reszta o wiele więcej.
W więc... sukces! Ale czy na pewno? Sukces z czterema brakami?
Czegoś mi w tym brakuje. Więc chyba spróbujemy jeszcze raz. Ale raczej nie w marcu - potrzebuję trochę czasu na regenerację woli.