niedziela, 28 maja 2017

2017.03.18 Nocne Manewry SKPT

Nocne Manewry SKPT 2017

Trasa Z: Było blisko zwycięstwa. Ale przed wszystkim było dobrze!

Zdecydowaliśmy się tym razem startować wspólnie z Piotrem. Chyba Piotr uznał, że jestem w wystarczająco dobrej formie fizycznej, żeby go nie spowalniać. Mam nadzieję, że go nie zawiodłem.. No i tym razem byliśmy w nastroju do walki o zwycięstwo!

Mimo iż zawody nie były bardzo z naszej strony Gdańska to i tak w bazie byliśmy jako pierwsi. Czyli w czymś jesteśmy zawsze najlepsi!

PK1 - super bezpiecznie
PK2 - przedsmak prawdziwych wyzwań tej trasy


Wychodzimy z bazy koło 18:30. Noc już jak się patrzy. Początek jest banalny choć nauczony doświadczeniem kontroluję czy przypadkiem osiedle i drogi się nie pozmieniały. Ale nie - wszystko gra. Na drodze w lesie okazało się, że jest mokro i błotniście czego w sumie się spodziewaliśmy.
Przez chwilę rozważaliśmy czy atakować od południa czy od północy i zdecydowaliśmy się na bezpieczniejszy, jak się wydawało, wariant północny. Co prawda nie był on taki znowu bezpieczny bo przecinka się gdzieś rozmyła ale po podłużnej górce trafiliśmy pewnie a i zakręt rowu był bardzo czytelny. Lampion zawieszony trochę zdradliwie i trudno go wypatrzeć ale w sumie niewielkie to wyzwanie. PK1 jest nasz.

Do PK2 jedyny widoczny wariant (może był jakiś zakryty przez PłetwoKopciuszka) to droga SN biegnąca na wschód od PK1. Przebijamy się tam przez pościnane świerczki a tam okazuje się, że drogi nie ma za to jest jakaś podłużna poręba - biegnąca mniej więcej w tym samym kierunku. Niełatwo się nią idzie bo teren niezwykle nierówny ale po jakichś 300 metrach trafiamy na coś, co chyba jest resztkami poszukiwanej drogi. Za jakiś czas droga wchodzi w las i wtedy jest nieco pewniej nawigacyjnie. Dochodzimy do poprzecznej drogi, przeskakujemy nią jakieś 100 metrów na zachód i potem znów przecinką na północ. Górki i dołki i zaczyna być lekko mokro. Dochodzimy do... no właśnie - do czego? Skrzyżowanie z dużą, utwardzoną drogą leśną ale biegnącą w jakimś kompletnie nie pasującym kierunku - bardziej na SW. No ale z odległości i rzeźby skrzyżowanie nam pasuje. Wybieramy więc dłuższy azymut i pod lekkim kątem do drogi wchodzimy w las. Azymut idzie dość wyraźnym grzbietem, po górkach. Trochę wątpię czy przy takiej odległości trafimy dobrze ale przemy i trafiam na lampion, który - jak wynika z odległości - nie może być nasz. Idziemy dalej i poniżej górki zaczyna się jakby młodszy las, podmokły, co pasuje w sumie do mapy. Po odmierzeniu kroków zaczynamy szukać i lampion znajduje się w sumie bardzo łatwo. Dobra nasza! PK2 za nami a idzie to całkiem szybko.


PK3 - niby łatwo

Wyjście od punktu w tym samym kierunku do drogi, potem drogą do wyraźnego skrzyżowania i stąd 100 metrów drogą na wschód. Tam odbijamy na kreskę wzdłuż grzbietu wzniesienia. Są tam zresztą całkiem czytelne resztki drogi więc idzie się łatwo. Po wymierzeniu odległości odbijamy na południe. Piotr szuka bardziej na wschód a ja nie jestem pewien tego co mapa tu pokazuje i przełażę przez wąskie bagno na południe i włażę prawie na szczyt wzniesienia. Wracam stamtąd z pytaniem w głowie: "Po co ja tam polazłem?". Punkt jest na lekkim wzniesieniu. Nie mamy wątpliwości i potwierdzamy.


PK4 - pierwsze poważne wyzwanie
PK5 - naszym zdaniem nie był tam, gdzie być miał

Od razu wygląda to na mało oczywiste przejście. Strasznie długi azymut i nie widać żadnego oczywistego punktu ataku. Kompletnie żadnego. Ani z dróg, ani z rzeźby. Jedynie poprzeczna droga jakoś daje nadzieję, ale mam przeczucie, że ona nie będzie specjalnie wyraźna. Zresztą nawet trafienie na tę drogę nie dawało wyraźnego zaczepienia. No ale wyjście nie ma: idziemy na krechę. Na początku znowu po drzewach nad bagnem i pod górę. Pierwsze 200 czy 300 metrów w miarę łatwo i równo, ale potem zaczyna się młody las i nie daje się iść dobrze na azymut a i pomiar odległości jest zakłócony. No i znosi nas na zachód. Po drodze przechodzimy przez jakąś błotnistą drogę ale nie pasującą do mapy. Nie trafiamy na naszą drogę i co gorsza nie wiemy gdzie w końcu jesteśmy. I to kompletnie nie wiemy. Jest jakaś mała górka z gęstwinka, na której wisi lampion. Trafia się jakiś zespół z innej trasy. Mniej więcej wiemy gdzie jesteśmy więc znowu azymut. Przechodzimy w końcu przez drogę, która wygląda na tę, której szukaliśmy. Mijamy jakieś ni to rozległe bagno ni to jeziorko i trafiamy na małą dolinkę, wokół której jest kilka ogrodzonych drutami upraw leśnych. Niby się to nie zgadza z mapą ale mapa  tym miejscu jest tak mało wyraźna, że równie dobrze może się to zgadzać. Na dwoje babka wróżyła. No ale lampionu nie ma. Próbujemy wrócić do jedynego skrzyżowania w okolicy i użyć go jako punktu ataku. Więc wracamy. Tyle, że punktu odbicia nie ma. Nie trafiamy na żadną drogę. Kicha. Nie ma co się pałętać po lesie. Stwierdzamy, że idziemy do PK5 bo tam jest coś od czego można się odbić się. Więc idziemy prościutko.
Schodząc ze wzniesienia po raz pierwszy w życiu widzę na żywo jelenia i dwie łanie, które uciekają przede mną. Jeleń chyba się czochrał o drzewo bo zapach w tym miejscu jest niezwykle intensywny.
Dochodzimy do drogi - niby to pasuje, ale po takim grzebaniu się w lesie musimy mieć pewność, gzie my właściwie jesteśmy. Idziemy więc drogą na wschód do jakiegoś punktu stałego, którym jest róg lasu. Przechodzimy przez błotnisty strumień i na róg pola trafiamy. Uff. Przynajmniej teraz wiemy na 100% gdzie jesteśmy. No więc najpierw atak na PK5: dochodzimy do czegoś co ustalamy na coś co chyba jest narożnikiem dawnego młodnika - oczywiście dziś to już jest duży las. Stąd odbijamy i wchodzimy na bagniste obniżenie. Teraz już buty mam całkiem mokre więc się nie przejmuję bagnem. No ale - lampionu nie ma... Co się dzieje? Zaczynam wątpić w swoje umiejętności nawigacyjne. Piotr szuka a ja idę do strumienia, żeby sprawdzić czy jestem tam gdzie mam być. Strumień jest. Wracam. Lampionu nie ma. Piotr szuka. Ja idę na zachód i obchodzę całkiem spore jeziorko. Przechodzę przy tym po takim wielkim zwalonym drzewie, które jest jakieś 60-70 metrów za bardzo na zachód. Wracam północnym brzegiem jeziorka i mijam zawodnika, który najwyraźniej zmierza w tym kierunku. Wracam do Piotra. On dalej szuka. Oglądam się za siebie: ten zawodnik, którego widziałem gdzieś się kręci w pobliżu miejsca, gdzie go spotkałem. Szukamy we dwóch z Piotrem. Pewni jesteśmy swojego ale lampionu nie ma. Oglądam się za siebie: tego tajemniczego zawodnika już nie ma. Cholera, więc coś znalazł. Wracam do tego wielkiego zwalonego drzewa i... oczywiście jest ukryty sprytnie pod tym zwalonym drzewem. Wołam Piotra. Naradzamy się. Według nas to nie jest nasz punkt - niby za daleko na zachód. Ale innego nie widać. Co robić? Wpisać "BPK"? Raz mi się to udało wygrać, ale w tym przypadku pewności nie mam. A my jeszcze nie mamy PK4. Hm. Podbijamy ale wracamy, żeby jeszcze raz sprawdzić. Przy okazji przeczesuję jeszcze raz jakieś bagienko ale nic nie znajduję.
Używamy tego narożnika dawnego młodnika jako punktu ataku i idziemy na azymut z powrotem do PK4. Trafiamy na wielu ludzi, którzy tam szukają i trafiamy na lampion. Bierzemy bez wątpliwości.
Jak się okazało - to był stowarzyszony a chyba musieliśmy wcześniej minąć ten dobry dosłownie o metry. Ale i tak jestem zadowolony bo to była jak dla mnie loteria.
Ok wyjścia z PK3 do podbicia PK4 minęło nam godzina i cztery minuty. Straszliwy odcinek!
Przy okazji pragnę przeprosić konkurentów: dokonaliśmy tu małego oszustwa polegającego na zmianie kolejności PK5 i PK4. Na szczęście nie wpłynęło to w żaden sposób na naszą lokatę na liście wyników, więc trochę to moje wyrzuty sumienia redukuje.


PK6 - niby łatwo ale popełniamy błąd

Wariant niby prosty: wzdłuż brzegu lasu do drogi. Szukamy kolejnego brzegu lasu. Ten brzeg jest wyraźny bo to dawna granica Lasów Państwowych więc jest wyraźny rów i wał. Ale od strony wschodniej nie ma pola tylko jakieś ogródki działkowe a dalej też jakiś młody las. Idzie się ciężko be pełno pozwalanych gałęzi. Schodzimy z górki i w tym miejscu odbijamy przez młodnik na wschód. Tam dochodzimy do brzegu pola i nieco na północ jest lampion na ambonie. Podbijamy. Ale... coś nam nie pasuje. Idziemy na południe a tam w lekkim obniżeniu, które świetnie pasuje do mapy, jest wywalony korzeń a na nim lampion. No ten to musi być nasz. Zmieniamy. Niestety, dziesięć punktów straty, których powinniśmy uniknąć.


PK7 - Prosto, ale...
PK8 - Wodowanie
PK9 - Rowowanie

Z mapy przebieg na PK7 wygląda bardzo prosto. I jest bardzo prosty nawigacyjnie, ale tu budowniczy trasy zastawił na nas pułapkę. Nie wiem jak on to załatwił. Już przed punktem szóstym padał lekki śnieżek z deszczem (a temperatura tej nocy ogólnie była w okolicach zera), ale w momencie jak zaczęliśmy schodzić z góry w kierunku drogi przez wieś zaczęła się niemal regularna zadymka i wiatr się bardzo wzmógł. I cały odcinek przez Maszewską Kolonię było silnie pod wiatr. W moich cieniutkich spodniach jest zwykle całkiem znośnie nawet do -5 stopni, ale pod warunkiem, że jest się w lesie, zasłoniętym od wiatru, ale spodnie były już całkiem przemoczone a pod wiatr czułem się tak, jakbym szedł w ogóle bez spodni a nawet gorzej. Szliśmy możliwie szybko (około 6 km/h) i po prostu zacząłem czuć, że zamarzam. Nawet cieszyłem się jak wchodziłem w kałuże b w nich błoto było całkiem ciepłe. Musiałem pod drodze zjeść wafelka, którego nam dali na starcie i on mi chyba życie przywrócił.
na szczęście, kiedy już zbliżyliśmy się do lasu to w zasłonie drzew się rozgrzałem. W sumie to ten punkt bez wątpliwości znaleźliśmy bo i tak trzeba było przejść przez pastwisko a potem po prostu na najwyższą górę, więc to, że tam były jakieś drogi, których z mapy nie wyczytaliśmy to był drobiazg. PK7 był nasz.

Przejście do PK8 na oko wymagało pokonania rzeczki. Można się było tylko łudzić, że rzeczka będzie wąska albo, że budowniczy ustawił trasę tak, żeby trafiało się na jakiś mostek. Nic z tych rzeczy. Mostku nie było, rzeka miała jakieś 5 czy 6 metrów szerokości a po ostatnich opadach była całkiem rwąca. Tomek Kowalski pokazał mi na jednej z poprzednich imprez, że nie ma się co szczypać w takich sytuacjach. Więc się nie szczypałem tylko przelazłem przez wodę do pół łydki. Nawet zimna nie czułem. Piotr nie spękał i przelazł za mną. Wbrew pozorom w takich przypadkach przydają się lekkie i przewiewne buty z których woda zaraz wyleci!
Teraz właziliśmy ostro pod górę. Było naprawdę ostro! Moje zdarte podeszwy ledwo utrzymywały przyczepność. weszliśmy na górę doliny i na wszelki wypadek sprawdziłem jar, przy którym wyszedłem. Od razu podejrzewałem, że jesteśmy mocno na północ ale ostrożności nigdy za wiele. Lampionu nie było. Poszliśmy na południe omijając kolejne jary aby w końcu znaleźć lampion w jednym, bardziej płaskim i bezdrzewnym (wyrąb). Od razu wyglądał nam na stowarzyszony - właściwy punkt był jeszcze w kolejnym, tym razem zadrzewionym i położonym tuż obok. Wzięliśmy go.
Do PK9 trasa była banalnie prosta - już idąc na PK8 zauważyliśmy, że wzdłuż rzeczki po południowej stronie biegnie całkiem szeroka ścieżka, a w zasadzie droga, po której przebiega szlak rowerowy więc musiała ona dokądś prowadzić. Ześlizgnęliśmy się więc do niej a potem szybciutko na zachód. Doszliśmy do miejsca, gdzie droga zakręcała ostro na południe i tam odbiliśmy. Krótki kawałek przez chaszcze i wyszliśmy na pastwisko. Tu mierzymy odległość, bo podejrzewamy, że może tam być więcej rowów. Ale wszystko wygląda łatwo tyle, że lampion wisi po drugiej stronie całkiem szerokiego rowu. Ale teraz już się nie szczypię tylko posuwam dnem rowu, który na szczęście miał twarde dno. Punkt jest poza tym prosty.


PK10 - ogniska stowarzyszonego brak
PK11 - głupi błąd, o ile są mądre błędy
PK12 - wymacany

Na PK10 było ognisko, więc trudności nie oczekujemy. W tym momencie trwa już regularna zadymka śniegodeszczowa. Żeby nie tracić czasu możliwie jak najszybciej idziemy błotnistą drogą. Przy ognisku jak zwykle wahanie czy przypadkiem budowniczy nas nie podpuszcza - ale nie. Bierzemy punkt i oddajemy karty. Śnieg z deszczem pada więc nie siedzi się przyjemnie ograniczamy się więc do szybkiego przekąszenia czegoś i napicia się herbaty i jesteśmy gotowi do dalszej drogi.
Do ogniska zeszło nam 5 godzin i 10 minut z 7 godzin i 10 minut podstawowego limitu. Nie wygląda to dobrze ale naprawdę nie wydaje się, żeby ten odcinek dało się pokonać o wiele szybciej. No dobra, pół godziny na pewno dało się urwać, ale chyba nie więcej. Więc nie rezygnujemy, zwłaszcza że do mety jest jakby po trasie.

Wychodzimy z ogniska już w całkiem zimowej scenerii. Może śniegu nie jest po pas ale jest biało. Wchodzimy drogą pod górę, ślizgam się. Dochodzimy do zakrętu, Piotr idzie na kreskę a ja na kąt prosty. Odmierzam i schodzę w dół do strumienia. Przechodzę przez niego i po drugiej stronie wisi lampion. Nie jestem pewien więc wychodzę wyżej i tam jest prostokątny odkryty teren. To by się zgadzało z mapą. Piotr co prawda mówi, że dalej jest jeszcze jeden lampion ale ja mówię, że tu jest pole i że to się zgadza. I udaje mi się go przekonać. Oczywiście jest to bez sensu bo on miał rację a nie ja. Potwierdzamy punkt 11 ale to jest stowarzyszony. Nasz drugi i jak się okaże - ostatni.

Wychodzimy stamtąd na górę, omijamy jakieś ogrodzenie i przechodzimy do mokrej łąki. Stąd na północ wzdłuż niewyraźnego brzegu lasu i całkiem wyraźnych ogrodzeń. Dochodzimy do miejsca, gdzie mniej więcej jest narożnik lasu i idziemy na azymut. Jest mokro a za chwilę trafiamy na ogrodzoną uprawę leśną. Omijamy ją przez gęstwinę a po drugiej stronie jest lampion przy czymś co wygląda na przecinkę. PK12 jest nasz.

PK13 - na czuja
PK14 - oj, naprawdę na czuja

Od PK12 przebijamy się mniej więcej na północny zachód. Nawet jeśli nie będzie drogi to będzie dolina strumienia. Jest mokro i brak jakichkolwiek szczegółów nawigacyjnych ale po dziesięciu minutach dochodzimy do wyraźniej drogi. Nie jesteśmy pewni, która to z dwóch narysowanych na mapie ale obie są równoległe i prowadzą w jedno miejsce więc idziemy drogą na północ. Tu budowniczy (może i niechcący) utrudnił sprawę bo wpisał numer punktu akurat tak, że zasłonił sytuację i nie mogliśmy wyczuć czy droga, którą idziemy jest dobra czy nie. Ale kontrolując kierunki idziemy nią aż do strumienia. A potem wzdłuż niego i tam przechodzimy koło przepustu, albo bardziej mostka. Teraz zachodnim brzegiem polany, która jest raczej zalewem w tych warunkach. mierzę odległość i w dobrym miejscu znajduję lampion ukryty przy świerku. Wszystko raczej się zgadza i potwierdzamy PK13.

Od PK13 odchodzimy na północ licząc na to, że trafimy na narysowaną na mapie drogę. W rzeczywistości okazuje się, że to żadna droga tylko jakaś granica administracyjna więc na nic nie trafiamy. Ale mniej więcej w dobrej odległości skręcamy na zachód i przechodzimy przez dużą, utwardzoną drogę leśną, której akurat żeśmy się nie spodziewali. Za drogą jest płaski pagórek a za nim obniżenie z rozlewiskiem a za nim następny pagórek. To mi pasuje do mapy więc przechodzimy przez to rozlewisko po kępach (ale nie suchą stopą) przy okazji płoszymy jakiegoś bobra, który robi plusk do wody. Pagórek nam pasuje ale punktu nie ma. Jednak po południowej jego stronie trafiam na dziwny rów i dopiero w tym momencie domyślam się, że to jest ta granica administracyjna, którą wziąłem za drogę. Idę wzdłuż rowu i znajduję lampion. Podbijamy PK14. Nie powiem, żebyśmy mieli pełną kontrolę nad poruszaniem się, ale jesteśmy skuteczni!

PK15 - to jest to!

Idziemy na azymut w stronę PK15 ale trafiamy na wielkie rozlewiska, które nie wyglądają na tyle zachęcająco, żeby przez nie przechodzić. Obchodzimy je i nie bardzo wiemy gdzie jesteśmy ale trafiamy na drogę, która z mapy nam pasuje i nie kombinując idziemy nią na północ, żeby mieć punkt zaczepienia. Dochodzimy do szerokiej drogi wschód-zachód i idziemy nią mierząc odległość. Coś mnie tknęło i regularnie sprawdzam też kierunek drogi. Niby się zgadza, ale coś tak nie za bardzo, droga jest szeroka i chyba się nie przesunęła. Kiedy przechodzimy wyznaczony dystans mam bardzo dużo wątpliwości: po północnej stronie drogi jest co prawda płaska górka, ale jest tak płaska, że raczej nie bardzo pasuje. Co gorsza, po południowej stronie też miała być górka a jest wyraźne obniżenie i to całkiem zalane wodą. Idziemy trochę do przodu i jest tam droga co się w sumie zgadza. Wracamy i idziemy na północ przez las. Kompletnie na pałę i kompletnie nic nie znajdujemy. Takiego czesania już dawno nie robiłem...
Wracamy do drogi i zaczynamy od początku. Trzeba by się odbić od przecinki NS ale jej nie ma. Za to Piotr mówi, że w jednym miejscu widział słupek leśny, który wyglądał na zakryty gałęziami. Faktycznie jest słupek i faktycznie zarzucony gałęziami świerków. Budowniczy nieźle nakombinował! Słupek jest świeżo zamalowany białą farbą ale jak się przyjrzę to spod farby widać liczby 182 i 183. Jesteśmy więc w dobrym miejscu. Zaczynamy odmierzać odległość od nowa. W tym miejscu już zaczynam podejrzewać co się dzieje i tym razem kierunek drogi sprawdzam dokładnie: nie zgadza się o dobre 20 stopni! Znów trafiamy dokładnie w to samo miejsce ale tym razem zamiast szukać na północ szukam na południe od drogi. Dochodzę do wielkiego rozlewiska ale lampionu nie ma. Powracam do drogi i idziemy dalej aż do widocznego skrzyżowania. Tam idziemy na południe a potem po płaskiej górce. Lampionu nie ma idziemy więc na zachód i tam na górce w końcu jest! Uff... Od PK 14 zeszło nam równa godzina! Co za koszmar... Na szczęście koszmar z dobrym wynikiem.


Teraz już nie chcemy ryzykować, choć jesteśmy w niedoczasie. Idziemy wzdłuż drogi a potem znów wzdłuż rowu - granicy. Po wyjściu na łąki jest już woda po kostki. Skaczemy przez rów i na małej skarpie znajdujemy opis zadania specjalnego. Polega ono na przejściu wzdłuż azymutów przez dwa znaki graniczne a na ostatnim spisaniu liczb i wykonaniu jakiegoś mnożenia. Nawet ciekawe to jest, zwłaszcza, że słupki graniczne są mało widoczne z kierunku, z którego się na nie nachodzi.


LOP - woda, wszędzie woda

Trasa LOP jest w sumie łatwa, ale cały czas po kostki w wodzie. Badam tylko kijem czy nie ma jakichś głębokich bagien. Jesteśmy czujni i dzięki temu zauważamy coś, czego jeszcze nie widziałem nigdy: podwodny japończyk! Wow!
Na koniec LOP jest jeszcze jeden, niby podchwytliwy lampion na kępie łoziny: jeden blisko rowu a drugi na tyle daleko, że trzeba go uznać za stowarzyszony.

No i teraz już możemy walić prosto na metę! To jakieś półtora kilometra, ale zegarek pokazuje, że zmieścimy się w "normalnym limicie". Tym niemniej dajemy z siebie wszystko a końcówkę pokonujemy biegiem. To mi się nie zdarzyło od wielu lat!




Podsumowanie

To była najtrudniejsza trasa, na jakiej do tej pory startowałem. Praktycznie mało było takich miejsc, gdzie mógłbym powiedzieć, że jestem pewien na 100%, gdzie jestem. A to właśnie jest to, czego szukam!
Od razu podejrzewaliśmy, że mało kto sobie z tą trasą poradzi - i tu się nie pomyliliśmy. Okazało się jednak, że był ktoś lepszy od nas, ale walka była dość wyrównana. Nie mam żalu, bo jeśli ktoś pokonał tę trasę podobnie do nas i to w pojedynkę to znaczy, że gość zasługiwał na zwycięstwo.

W każdym razie, nawet gdybyśmy byli daleko na wynikach to i tak oceniam, że to była najtrudniejsza i przez to najlepsza trasa na jakiej startowałem. Byliśmy na mecie o wpół do czwartej rano i to była wspaniale spędzona noc!

S-U-P-E-R!






niedziela, 11 grudnia 2016

2016.12.03 Darżlub 2016

Zdrowo i śniegowo

Trasa "Z" gołym okiem.


W formie wstępu: nigdy nie mieszałem orientacji z polityką, ale tym razem to zrobię, bo sprawę uważam za krytycznie ważną:

Od kilkunastu miesięcy mamy nowe władze Ministerstwa Ochrony Środowiska. Władze te kilkukrotnie pokazywały, że sprawy faktycznej ochrony środowiska traktują w sposób nietypowy czego sztandarowym przykładem była sprawa Puszczy Białowieskiej, którą obecny minister zdecydował się traktować jako wielki zasób drewna rębnego (wcześniej trwało coś w rodzaju moratorium traktującego całą Puszczę jako "quasi park narodowy" bo powiększyć oficjalnie Parku się nie udało). Były też i inne działania jak choćby praktyczne "unieszkodliwienie" Rady Ochrony Przyrody czy liberalizacja przepisów w sprawie polowań na żubry. Ale te wszystkie działania można by potraktować jako lokalne, i w sumie dyskusyjne, bo na przykład w sprawie Puszczy Białowieskiej jest też faktem, że produkcja drzewna jest ważną częścią lokalnej gospodarki.

Teraz możemy mieć jednak do czynienia z czymś o wiele poważniejszym - ze zmianami na skalę globalną. Okazuje się, że najprawdopodobniej minister ochrony środowiska pracuje nad zmianami w przepisach, które praktycznie "unieszkodliwiają" wszelkie instytucje i organizacje społeczne, które w jakikolwiek sposób broniły środowisko przed nadmierną eksploatacją. Nigdy nie byłem zwolennikiem "szalonych ekologów" ale nie można negować, że organizacje ekologiczne zajmowały się ważnymi sprawami i spowodowały wiele ważnych zmian, których sztandarowym przykładem była obrona Doliny Rospudy.

Wiele wskazuje na to, że obecnie celem ministra jest:
- wyeliminowanie niezależnych od władz rządowych ocen środowiskowych;
- uniemożliwienie jakiegokolwiek udziału społeczności lokalnych i ogólnopolskich w decyzjach o inwestycjach mających wpływ na środowisko;
- poluzowanie lub eliminacja przepisów dotyczących wycinki drzew;
- uczynienie z Lasów Państwowych prostej firmy nastawionej na produkcję drewna;
- uczynienie z myśliwych głównych dysponentów przestrzeni leśnej.

Nawet jeśli te informacje są przesadzone to warto na to zwrócić uwagę i być czujnym.
Lasy to jest coś o wiele więcej niż miejsce produkcji drewna. Lasy są naszym odpoczynkiem, zdrowiem i szczęściem. Drzewa to jest coś o wiele więcej niż obiekty zawadzające przy budowie domu czy ulicy. Drzewa to życie. Bądźmy uważni. Bądźmy czujni.


Zawody zaczynają się przed zawodami


We czwartek, 1-go grudnia, napisałem do grona znajomych zachęcając ich do przyjazdu na tę imprezę:

W tegorocznym programie przewiduję:
- ciemno;
- zimno;
- dość daleko (liczę, że przejdę jakieś 25 kilometrów);
- mokro;
- chaszczowato;
- gęsto;
- możliwie trudno nawigacyjne;
- przypadkowo;
- niedospano; 
I wszystko to się sprawdziło. Natomiast jednej rzeczy nie przewidziałem: było śnieżnie! I na to właśnie nie byłem przygotowany. Przynajmniej nie byłem przygotowany do końca.
A jeszcze 30 kilometrów przed zjazdem z autostrady na Swarożyn świat wyglądał wręcz wiosennie: piękne słońce, bezchmurne niebo i zero śniegu w lasach. Kiedy już wyluzowaliśmy, zdałem sobie sprawę, że coś się zmieniło. Zajęło mi chwilę zorientowanie się o co chodzi: na polach leżało 5 lub nawet 10 centymetrów śniegu!
Kiedy w marcu pisałem o poprzedniej imprezie stwierdziłem, że jeśli zrzucę 25 kilo wagi to będę walczył o zwycięstwo. Zrzuciłem. Ale śnieg jednak to coś, z czym walczyć nie byłem gotów. Choć byłem blisko co się za kilka akapitów okaże.


Byle do pierwszego...


Początek imprezy zawsze staram się robić czujnie. W tym przypadku budowniczy mi to ułatwił dając półkilometrowe dojście ulicą do lasu. Punkt był prosty, oparty jedynie na dokładnym mierzeniu odległości. Trochę się tam jednak pokręciłem bo przy wchodzeniu wzdłuż wału (ale kto ten wał tam widział?) minąłem punkt o włos - był zawieszony "od tyłu drzewa". Wątpliwości w sumie nie było, ale rozpoznawczo przeszedłem się kawałek dalej i znalazłem punkt stowarzyszony. Wróciłem i wyszperałem mój właściwy. Dobry i spokojny początek to podstawa.



Zaczyna się orientacja


Już idąc do pierwszego starałem się wymyślić przejście do PK2. Droga "na kreskę" wyglądała mało zachęcająco: mało wyraźnych elementów, niby sporo dróg ale z założeniem, że sporo się pozmieniało, a do tego w końcówce spore ryzyko, że nie będzie od czego się odbić, żeby skutecznie zaatakować punkt.
Zdecydowałem się więc na drogę południową. Co prawda odejście od PK1 się komplikowało ale potem powinno być już prosto. Odejście faktycznie było mało płynne: najpierw należało przejść przez całkiem szeroką rzeczkę (jakieś 5-6 metrów szerokości). Rozważałem przejście po zwalonym pniu ale był zbyt śliski a kąpiel mi się nie uśmiechała, więc przeszedłem po nasypie kolejowym. Strasznie wysokim nasypie. Potem nie znalazłem drogi na zachód, czego się zresztą spodziewałem, i musiałem zaatakować na azymut przez śnieg po kostki. A kiedy wyszedłem na porębę to okazało się, że było nawet i 20 centymetrów śniegu. :-(
Trafiłem pod wielki dąb z punktem z trasy przygodowej potem próbowałem znaleźć rzeczkę - chyba jej nie było - i znalazłem drogę której azymut bardzo mi się podobał. Dotarłem nią do "mojej" drogi na zachód. Tą drogą już było łatwo ale kontrolowałem odległość parokrokami bez przerwy. Znalazłem drogę odbijającą na południe bez żadnego problemu i z górki zaatakowałem punkt. Nosek był tam gdzie planowałem ale na tym nosku było pełno pozwalanych drzew i poruszanie się było trudne. Znalezienie lampionu w tych okolicznościach nie było oczywiste. Po prawej i po lewej na wzniesieniach widziałem lampki innych zespołów ale to ewidentnie nie były moje punkty. Pokręciłem się trochę i w końcu wyszperałem lampion. Przy okazji chyba ściągnąłem na punkt kilka osób ale postanowiłem się konkurencją nie martwić i dbać o siebie.



Nabijam kilometry


Wejście na PK3 "na kreskę" raczej nie wyglądało czytelnie a ponadto nie czułem się jeszcze wczytany w mapę więc wybrałem drogę prostą choć dłuższą. Generalnie bez większych problemów choć w drodze do szosy w pewnym momencie droga niemalże zginęła mi z oczu, ale spokojnie znalazłem ją. Wejście na punkt znowu bazowało wyłącznie na dokładnym pomiarze odległości parokrokami. Bez większych historii.


Zaprzyjaźniam się ze śniegiem na dobre


W tym przypadku założyłem, że obejście drogą północną jest pułapką zastawioną przez budowniczego. Chyba słusznie. Poszedłem więc na kreskę przez śniegi, trafiłem na wyraźny jar, gdzie musiałem zatrzymać się na kilkuminutową przerwę techniczną. Trafiłem na drogę, gdzie chwilę rozważałem czy iść na północ czy na południe, na wyczucie zdecydowałem się na drogą południową. Odnalazłem ją bez trudu i poszedłem ostro, choć akurat na niej było naprawdę dużo śniegu, szczególnie na odkrytym terenie, który przecinałem po drodze. Od skrzyżowania i górki odbiłem na azymut i trafiłem bez problemów na grupę lejów po bombach i w najmniejszym był lampion.




Pan do góry czy na dół?



Ruszając w stronę PK5 miałem dwie zagwozdki: jak zaatakować i co to do cholery jest?!
Początkowo rozważałem przejście wzdłuż jeziora, choć to było sporo nadkładania drogi. Ale kiedy bez problemu trafiłem na przecinkę (tam gdzie przebieg jest czerwony to zastanawiałem się co robić) i poszedłem nią. Liczyłem, że dotrę nią do końca ale przecinka zniknęła i musiałem iść drogą bardziej na północ a potem szeroką drogą w stronę jeziora. Za punkt ataku wybrałem szczyt wzniesienia przy drodze - mało dokładny punkt ale oceniłem, że wystarczy mi to.
Wszedłem dokładnie na kreskę przez śnieg, trafiłem na podłużną górkę ale nie byłem pewien czy to jest wcześniejsza górka czy ta moja. Problem polegał na tym, że dalej nie wiedziałem czy to na czym stoi punkt to jest górka czy obniżenie. Niby wyglądało na mapie na górkę ze względu na coś co wziąłem za kreskę spadu, ale nie potrafiłem sobie wyobrazić jak niby miałby wyglądać teren. Zamiast być przygotowanym na obydwa warianty: że jest to górka albo że jest to dołek, zafiksowałem się na tej górce przez co czesałem w okolicy przez kilkanaście minut. Zbadałem wszystkie górki aż w końcu trafiłem na lampion w obniżeniu i go wziąłem z myślą, że jest to stowarzyszony. Dopiero odchodząc od punktu i idąc do jeziora rozważyłem sytuację i nabrałem przekonania, że to jednak ja sam sobie mylnie wyobraziłem teren i że to musiał być właściwy lampion. Tak też i było.


Wpadam w wielki dół


Rozważałem przez chwilę drogę wzdłuż jeziora i ale stwierdziłem, że może być zbyt mokro i mało czytelnie, wybrałem więc obejście głównymi drogami. Od strumienia odbiłem na kierunek. Przed ostrym wzniesieniem było niewielkie obniżenie z wyraźnie widocznym lampionem, ale uznałem, że to za daleko od skarpy i wdrapałem się na grzbiet. A tam był wielgachny dół czy jakieś wyrobisko (jeszcze takiego nie widziałem). Zjechałem na dół i podbiłem kartę.



Liczę i szperam


Punkt 7 nie był w sumie trudny. Sprawa opierała się na dokładnym pomiarze odległości i dojściu do łagodnej skarpy a potem odbiciu na zachód i mierzeniu dystansu w lesie.
Oczywiście znowu minąłem lampion pewnie o metry: znalazłem zagłębienie, które przypominało pozostałość po jakiejś drodze, ale lampionu nie zauważyłem. pokręciłem się trochę, doszedłem do drogi, która przechodziła na południe od punktu. Poszedłem nią na wschód i znalazłem granicę kultur przy łagodnym nosku. Od tej granicy odbiłem jeszcze raz i mierzyłem jeszcze bardziej precyzyjnie odległość. Trafiłem w sumie w to samo miejsce ale tym razem lampion znalazłem.

Tu mała dygresja: na tym punkcie spotkałem jakichś konkurentów grających nieczysto. Już się z nimi zetknąłem w Wejherowie, ale tym razem postanowiłem to wytknąć: Panowie i Panie, marsze na orientację to nie są podchody polegające na podzielnie się trzy podzespoły i nawoływaniu się za pomocą gwizdków. Takie gry nie są w porządku.



Tym razem mapa gra


Stwierdziłem, że najlepiej rokuje droga wzdłuż granicy kultur z odbiciem od jej narożnika. Co prawda liczyłem się z tym, że coś tam nie będzie grało, więc cały czas czujnie kontrolowałem azymuty i odległości ale okazało się, że akurat tam wszystko na mapie się zgadzało. Obniżenie było gdzie trzeba a punkt był w obniżeniu.



Tnę przez gąszcz i to lubię


Poszedłem w kierunku łąki licząc na to, że granica kultur będzie widoczna. Była i dało się nią fajnie i dość szybko iść (oczywiście cały czas w śniegu). Doszedłem do brzegu pola/łąki i tam trafiłem na wielkie zarośla pozwalanych głogów czy jakiegoś innego kolczastego świństwa. Było tego na tyle dużo, że nie obchodziłem tylko darłem na kreskę. Ale naprawdę chwilami myślałem, że nie dam rady stamtąd wyjść. Spodnie rozdarłem do końca ale wylazłem. Zastanawiałem się czy rów będzie widoczny więc cały czas kontrolowałem odległość i kierunek ale ten rów akurat był wielki i pełen wody. Konieczny był długi skok co w moim przypadku mogło skończyć się kąpielą ale jednak udało się.


Przestaję już logicznie myśleć


Znowu miałem zagwozdkę: czy punkt jest na górce czy w dołku? Poszedłem na azymut od końca rowu, wszedłem niemal dokładnie obok większej górki na której był jakiś punkt - widziałem na niej jakiś zespół. Byłem jednak pewien, że to jest stowarzyszony na tej większej górce. Na wschód od niej znalazłem głębokie i wyraźne obniżenie, które pasowało mi na lokalizację punktu ale lampionu nie było. Nieco dalej była mniejsza i bardzo płaska górka, która od biedy pasowałaby do mapy ale stwierdziłem, że to jest trochę za daleko od brzegu obniżenia z bagienkiem, które widziałem akurat bardzo dobrze w terenie. Poszedłem więc sprawdzić bliżej niego ale nic nie znalazłem. I w tym momencie coś mi się myślenie wyłączyło - zamiast wrócić i sprawdzić tę płaską górkę poszedłem do tego, co od razu uznałem za stowarzyszony i podbiłem go! Kompletnie nie wiem o co mi chodziło, bo już na tym punkcie stwierdziłem, że odchodząc jednak sprawdzę tę płaską górkę. I oczywiście mój punkt tam był! Pierwsze punkty karne za zmianę. Zupełnie nie wiem po co. :-/



Drę przez śniegi


W przejściu na PK11 trudne było tylko jedno: przebić się od PK10 do drogi przez las pokryty dziesięcioma centymetrami śniegu. Potem standardowo: kontrola azymutu, pomiar odległości, znalezienie punktu ataku przy zejściu dróg i atak przez śnieg.



Walka o ognisko


Drogi w stronę ogniska nie było, albo jej nie znalazłem. Darłem przez jakieś pozwalane krzaki cały czas zastanawiając się czy będzie stowarzyszone ognisko czy nie. Ale nie było.




Telepię się i telepie mnie


Na ognisku oceniłem, że idzie mi koszmarnie wolno. Zeszło mi prawie 5 godzin, na resztę trasy zostały mi 2 godziny. Chociaż do końca pozostało tylko 6 punktów a z mapy wyglądało, że końcówka jest prostsza to i tak stwierdziłem, że w walce o wysokie lokaty nie będę się liczył. I wyluzowałem. TO BYŁ WIELKI BŁĄD! Kiedy już po zawodach przeanalizowałem dokładnie rezultaty konkurencji i czasy przejść do i od ogniska to wyszło mi, że na ognisku mogłem być w samym czubie. Być może nawet byłem tam najlepszy. A gdyby nie te głupie 10 punktów karnych to byłbym tam najlepszy na pewno. No ale po pierwsze nie dają medali za pierwsze miejsce na ognisku a po drugie nie zdawałem sobie sprawy jak wyglądała sytuacja. No i wyluzowałem: założyłem, że nie walczę już tylko idę na luzie dla przyjemności. I to się zemściło zaraz potem.

Na ognisku zmieniłem wszystkie ciuchy, które mogłem zmienić i założyłem cieplejsze. Liczyłem, że to mi pozwoli uniknąć telepki przy odejściu. Niestety, nie byłem na tyle rozsądny, żeby nie siedzieć blisko ognia. Zjadłem i wypiłem i ruszyłem.

Cholera! Jeszcze nigdy mnie tak nie telepało z zimna! Wiedziałem dobrze, że po 10-15 minutach wszystko będzie już dobrze, ale dreszcze miałem nieziemskie. Do tego tak mi skurczyło żołądek, że o mało nie zwymiotowałem. A w tych warunkach trudno mi było logicznie myśleć. I przez to wybrałem bezsensowną taktykę ataku. Przy wejściu na punkt położony na obiekcie podłużnym powinienem był zaatakować wyraźnie przed punktem albo wyraźnie za punktem, żeby wiedzieć, w którą stronę szukać. A poszedłem niby dokładnie na punkt. Lampionu nie znalazłem oczywiście dokładnie w tym miejscu i nie wiedziałem czy iść raczej na północ czy raczej na południe. I poszedłem nie tam gdzie trzeba. Czułem, że jestem za daleko na południe, ale dalej mnie jeszcze trochę telepało i miałem dość szukania. Wziąłem to co znalazłem.



Lubię chodzić na kreskę


Od PK13 poszedłem na kreskę na PK14. Udało mi się dokładnie i trafiłem na obniżenie z bagnem. Ale nie było punktu. Stwierdziłem, że muszę być na południowym obniżeniu a stąd już prosty wniosek: PK13 nie był mój...
To przejście na kreskę przez zaśnieżony las jest moim ulubionym na tych zawodach. Pod koniec przejścia drogę umilała mi sowa. Taka okolica!



Nudnawo się robi


Generalnie nic specjalnego tu nie było, poza tym, że przecinka, którą szedłem, przy zejściu na dół byłą tak zawalona korzeniami i gałęziami, że musiałem pójść bokiem. Potem już po drugiej stronie jeziora były jakieś nowe zabudowania, co mi nieco utrudniło dojście do drogi.
Ale potem już standard: odmierzenie odległości, odbicie na zachód i pomiar dystansu, lampion i powrót na drogę.


Ja chrzanię


Przejście do PK16 wyglądało zbyt banalnie. Spodziewałem się więc jakichś nadzwyczajnych zmian sytuacji w terenie. I to był pierwszy błąd: jeśli się czegoś spodziewam to oczywiście będę robił wszystko, żeby dopasować sytuację do moich oczekiwań.
Drugi błąd był tak banalny, że aż mi głupio. Przy wejściu na przecinkę wymierzyłem, że do pierwszej poprzecznej powinno być 240 par kroków i do drugiej poprzecznej kolejne 240 par kroków.
Pierwsza poprzeczna była dokładnie na 240-tu parokrokach. Ale do kolejnej przeszedłem ponad trzysta. I tu pierwszy błąd połączył mi się z drugim: domyśliłem się, że sytuacja na brzegu lasu zmieniła się tak bardzo, że nie wiedziałem gdzie jestem. Do tego w lesie była wielka poręba a wcześniej w prawo odbijała jakaś wielka droga co jeszcze dodatkowo mnie utwierdziło w przypuszczeniu, że tam się wszystko zmieniło. Ale ponieważ już przecież o nic nie walczyłem a limit czasu mnie gonił straszliwie, więc odbiłem od wielkiej ambony, wziąłem jakiś lampion, który mi się nawinął i poszedłem dalej.

Kiedy na spokojnie w domu na to popatrzyłem to ewidentnie mi wyszło, że najzwyczajniej w świecie źle zmierzyłem linijką albo źle przeliczyłem. Odległości na pierwszy rzut oka były różne i gdyby nie to, że spodziewałem się, że tam nic nie będzie grało, to... wszystko tam grało! A punkt był pewnie z tych najbardziej banalnych. Tyle, że wziąłem stowarzyszony...



Przez śniegi południa


Historia powoli zmierza ku końcowi. Poszedłem wzdłuż brzegu pola potem polem, doszedłem do narożnika lasu, który akurat był jakoś dziwnie zarośnięty, a od niego wprost na wschód do szosy. Szosa znalazła się szybciej niż przypuszczałem. Czujnie odnalazłem przecinkę na południe i potem standard: odległość, odbicie i odległość. I lampion.



Drę


Odejście było spokojne do przecinki, potem drogą i wzdłuż szosy. Odbiłem na kreskę przez porębę i wszedłem w gęstwinę brzozową szukając końca rowu. Znalazłem go bez większego trudu.


Niespodziewany brak


Poza tym, że trzeba było przedzierać się przez gęstwinę to reszta była prosta. Po prostu wzdłuż rowów. I tu niespodzianka: kiedy doszedłem do drogi to szukałem rowu i przepustu, ale nic nie znalazłem. Stwierdziłem, że ewidentnie tego nie ma więc wróciłem. Odbiłem od kępy drzew w obniżeniu i na kreskę poszedłem przez las. Żadnego rowu nie było, za to wlazłem dokładnie na lampion.



Na metę


Odejście od ostatniego punktu było nieco trudne, bo trafiłem w jakieś chaszcze, młodniki, poręby i inne takie ale starałem się tylko z grubsza kontrolować kierunek i dość do torów. Potem już bez historii. Starałem się wycisnąć jak najwięcej prędkości ale śnieg wyciągnął ze mnie wszystkie zasoby. Na metę dotarłem jakieś 35 minut po limicie.




Co poszło nie tak?


Oczywiście, taki śnieg to było za dużo jak na moją kondycję ale i tak mój czas nie był tragiczny. Poza czasem złapałem 60 punktów karnych w tym za dwa stowarzyszone, które miałem już po ognisku. Łączny wynik 96 punktów karnych nie był zły ale stawka była wyrównana i znalazłem się finalnie na 11-tym miejscu.
Kiedy na spokojnie przeanalizowałem wyniki to przyczyny takiej pozycji, którą uznaję za porażkę były dwie:
1. Kondycyjnie jeszcze jestem za słaby, mimo iż sporo poprawiłem w tym zakresie;
2. Na ognisku siedziałem za długo, za dużo na ognisku myślałem i wreszcie na ognisku "odpuściłem". Na końcówce więc nie starałem się zbytnio przez co zrobiłem głupoty. A miałem szansę być wysoko a może nawet i wygrać.

To była dla mnie ważna lekcja: nie odpuszczać aż do końca.

piątek, 25 listopada 2016

2016.11.19 Nocne Manewry SKPB

Nocne Manewry SKPB 2016

2016.11.19 Pionki


Przychodzi jesień i trzeba zacząć się ruszać na poważnie. Zaczęliśmy od Nocnego Marka, ale nie ma tam o czym specjalnie pisać bo było generalnie dość nudno, zresztą tę imprezę traktuję zwykle jako przetarcie wytrzymałościowe. W tym roku przeszliśmy coś koło 37 kilometrów a trasa w ogóle nie była wymagająca nawigacyjnie.

No ale przychodzą 'Nocne Manewry SKPB' i to już jest bezpośrednia rozgrzewka przed 'Darżlubem'. I tu już podchodzę do sprawy na poważnie.

W tym roku zawody były w Puszczy Kozienickiej. Nigdy wcześniej tam nie byłem więc nie za bardzo wiedziałem, czego się spodzewać. Ale zaskoczony też nie byłem: było raczej łatwo ale za to zaskakująco długo.

Od startu do PK3


Na start jechaliśmy autobusem. Wylądowaliśmy w środku lasu i czekaliśmy raptem 5-7 minut, więc było bardzo mało stresowo. Temperatura około 10 stopni, momentami mała mżawka, przynajmniej w pierwszej części trasy.

Od startu idziemy wielką utwardzoną drogą mierząc odległość. W odpowiednim miejscu znajdujemy świeżo pomalowany na biało słupek granicy kwartałów leśnych. I to był pierwszy znak charakterystyczny tej imprezy: białe słupki. Niesamowicie ułatwiły przejścia a w jednym miejscu wręcz nas uratowały - ale o tem potem.

Skręcamy w przecinkę na wschód. Ewidentnie widać, że budowniczy zastosował jakąś pułapkę więc mierzymy odległość krokami jak najdokładniej. Oczywiście na jakieś 100 metrów przed właściwym znajdujemy punkt stowarzyszony typu "latarnia". Punkt właściwy jest niemal dokładnie tam, gdzie nam wypadł, z tym że wisi "plecami". Na wszelki wypadek idziemy dalej sprawdzić i 80 metrów dalej jest kolejny stowarzyszony. Wracamy po nasz właściwy.

I tak już będzie do końca imprezy: wszystko będzie się opierało na liczeniu parokroków, co robiłem wyjątkowo skrupulatnie, i z tego jestem zadowolony.

Do dwójki przecinką na wschód. Przecinka w pewnym momencie praktycznie zanika. ale ta na południe jest już wyraźna. Znowu dokładne liczenie i wejście na punkt. Oczywiście w okolicy jest masa wielkich dołów, ale trzymamy się odległości i punkt jest nasz.

Do trójki bez przygód. Tyle że na wszelki wypadek już cały czas mierzymy odległości i kontrolujemy azymuty dróg na bieżąco. Na trójce jest jakiś tabun ludzi. Co ciekawe to był jedyny punkt, na którym w ogóle kogoś spotykaliśmy. Zastanawiające, zważywszy na to, że startowało sporo ludzi.





Od PK3 do PK4


Tu było pierwsze utrudnienie. Fragment mapy wycięty i trzeba było dopasować "pionek". Początkowo wyglądało na podchwytliwe ale ponieważ nie było żadnych obrotów, skalowań ani niczego w tym stylu więc okazało się dość łatwe.

 

Jak już zrozumieliśmy o co chodzi to przejście było banalne do PK C.

Do PK 4 też było dość banalnie. Liczenie kroków nie zawiodło. Natomiast tu zawiodło nas nasze doświadczenie. Zbyt duże doświadczenie. Po prostu założyliśmy, że punkty stowarzyszone są "latarniami" a punkty właściwe są ukryte. I tu daliśmy się podejść budowniczemu. Okazało się, że weszliśmy wprost na punkt, który jak się okazało był wprost na przecince, której na mapie nie było ale jakby przedłużyć linię z SE to faktycznie tak wychodziło. Ale przecież to "za łatwe" więc szukamy czegoś ukrytego i faktycznie przy jakimś zarośniętym bagienku na południe znajdujemy! Cholera... Trzeba ufać sobie nie robiąc żadnych założeń. Jak mówił Jacek Fedorowicz: "Niczego się nie spodziewam, więc się nie dam zaskoczyć".




Od PK4 do PKA


Idziemy przecinką na południe i oczywiście liczymy. I po dojściu do drogi już wiemy, że PK 4 nie był nasz. Piotrek chyba chce wracać, ale ja się nie wracam. Idziemy kawałek drogą, potem ścieżką, odbijamy na południe i przez jakieś krzory wychodzimy na skraj łąki przy wielgachnej ambonie. Punkt jest.

Tu kolejny wycinek z pionkiem:



Przejście w sumie robi się banalne. Oczywiście jeśli się dobrze liczy parokroki.



Od PKA do PK7


Przejście do PK6 charakteryzuje się głównie tym, że kawałek trzeba przejść na azymut przez las. Potem przejście wzdłuż grzbietu z mierzeniem odległości.

Do PK7 drogą. Co tu jest za podchwytliwość? No ale jest: droga przechodzi w ścieżkę a za rowem ścieżka po prostu ginie w grabowym młodniku. Nie kombinujemy - idziemy wzdłuż rowu a potem przecinką. Potem już tradycyjnie: kontrola kierunku drogi i pomiar odległości. Odbicie od drogi, krótkie czesanie i punkt jest nasz.




Od PK7 do ogniska


Przejście wygląda banalnie. Choć okazuje się, że droga biegnie inaczej niż na mapie. Ponieważ mamy nadwyżkę czasu więc idziemy wariantem bezpiecznym: szosa, potem duża droga utwardzona, skręt na południe i w zasadzie jesteśmy na miejscu. Tyle, że nosek jest mało czytelny, las kończy się i jest wielka poręba a punktu nie widać. chodzimy w kółko. Potem do pola i na południe a stamtąd namierzamy się jeszcze raz. Ja łażę po gęstwinie z malinami a Piotrek znajduje punkt: "japończyk" na ściętym pniu, na środku poręby, jakieś 15 metrów od miejsca, gdzie go szukaliśmy za pierwszym razem. Tracimy tu jakieś 15 minut bez sensu.

Do ogniska bez problemów a po drodze patrzę na mapę. Na oko wygląda, że ognisko jest mniej więcej w połowie trasy a pierwsza połowa zajęła nam 3 godziny 20 minut co na limit 8 godzin wygląda bardzo dobrze. Niepokoi mnie tylko, że druga połowa trasy wygląda na o wiele mniej oczywistą. Ale zaraz się okaże...



Od ogniska do PK11


Na PK 10 jest tak banalnie, że aż zastanawiam się po co był ten punkt w ogóle. Znowu biały kamień graniczny pomaga się upewnić, że jest okay.

Tu decydujemy się pójść najpierw na wycinek zamiast na PK11. To nie był zły wariant, ale w sumie okazało się, że nam to niewiele dało.


Rzeźba na pionku wygląda dość czytelnie więc wchodzimy uważnie ale pewnie.

 

No dobra, wchodzimy pewnie, znajdujemy miejsce dobrze ale gdzie punkt?
Kręcimy się, Piotrek szuka po obwodzie a ja sprawdzam drzewka jedno po drugim (w tym miejscu jest taka lekka gęstwinka - może 20-letnie świerki). Czeszemy ale punktu nie ma. Stwierdzamy, że trzeba się namierzać raz jeszcze. Odbijamy do skrzyżowania po drodze znajdując stowarzyszony.
namierzamy się dokładnie, i trafiamy niemal w to samo miejsce. Ja jeszcze raz sprawdzam drzewka a Piotr znowu peryferia ogarnia. Nie ma. Bierzemy stowarzyszony.
Jak się okazało tylko 2 czy trzy zespoły znalazły PK B. Szkoda, że nie poszliśmy za dnia zobaczyć, gdzie on stał. Ale jestem przekonany, że musiałem się o niego dosłownie otrzeć.




Od PK11 do PK12


Na PK11 nadkładamy, bo Piotr nie chce ryzykować szukania ścieżki, której nie widzieliśmy idąc na PKB. Jak zwykle mierzenie odległości i punkt jest nasz.

Do PK12 chcemy bezpiecznie więc stwierdzam, że najlepiej będzie odbić się od skrzyżowania przecinek. Przechodzimy po mostku nad rzeczką, przecinka jest co prawda bardzo mokra i zarośnięta ale po koronach drzew wyraźnie widoczna. I oczywiście pomaga nam biało malowany kamień graniczny, bo skrzyżowania przecinek to raczej nie widać. Punkt jest po południowej stronie więc nawet przez strumień nie trzeba przechodzić.




Od PK12 do PK13


Tu są jedyne prawdziwe schody na trasie. Przejście z PK12 na PK13 nawet na mapie wygląda nieczytelnie a w terenie, po początkowych 200-300 metrach kończy się nam droga i zaczynają mokradła. Ale takie prawdziwe, mokre, zarośnięte mokradła. Brodzimy i staramy się dotrzeć do przecinki. Przecinki ni diabła nie ma.Znajdujemy jakąś drogę ale zapuszczoną próbujemy się kierować mniej więcej na azymut przez dzikie ostępy i przez jakąś niby-porębę. Kompletnie nie wiem gdzie jesteśmy a ponieważ przez mokradła i chaszcze zgubiłem pomiar odległości a idzie się ciężko to zaczynam nawet podejrzewać czy nie jesteśmy poza mapą... Aż tu nagle... Tak! Biały kamień graniczny! W środku lasu kompletnie opuszczony.
W tym rejonie na mapie jest tylko jedno skrzyżowanie przecinek więc teraz już wiemy gdzie jesteśmy. Kierujemy się tak jak niby powinna prowadzić przecinka, tyle że trzeba omijać wielkie, zwalona przez wiatr drzewa. Potem przecinkę już widać. Dochodzimy do drogi, odbijamy na ścieżkę wzdłuż pagórka i oczywiście mierzymy odległość. Punkt jest nieco dalej niż nam wyszło więc Piotr sprawdza jeszcze trochę ale wszystko się zgadza.


Od PK13 do PK14


Nie ryzykujemy odejścia na kreskę bo nie wiemy czy przecinka będzie widoczna. Znajdujemy ją idąc po ścieżce. Potem bez historii, drogami. Wejście na punkt wolę zrealizować od skrzyżowania przecinek i od (a jakże!) świeżo malowanego kamienia granicznego.



Od PK14 do PK15


No ten punkt to zaskoczenie: idziemy, mierzymy odległości, odbijamy i punkt jest dokładnie tam gdzie wyszedłem tyle że wisi "plecami" do drogi przy jakichś porębach.


Od PK15 do mety


Tu jest kolejny wycinek

W sumie nic specjalnego, tyle że PK D miał być niemal dokładnie na przecince, a przecinka gdzieś ginie. Trochę szukamy. Znajduję punkt, który nawet trochę pasuje ale po rzeźbie to nie idealnie. Potem znajdujemy stowarzyszony, który ewidentnie nie pasuje. Bierzemy ten, które znalazłem najpierw.

PK E jest znowu "japończykiem" na środku poręby tuż przy przecince. Bez historii.

PK16 na końcu rowu to już czysta formalność.


Czujemy w nogach kilometry. Okaże się w domu, że przeszliśmy prawie trzydzieści dwa. Strasznie dużo! Liczyłem maksimum na dwadzieścia siedem.
Na szczęście na zegarku zostało nam jeszcze dwadzieścia minut, więc dochodzimy do mety bez stresu. Druga połowa trasy poszła nam wolniej głównie przez szukanie PK B i trochę przez bagna na drodze do PK 13.

Zajmujemy pierwsze miejsce ex aequo z innym zespołem. Nie jest więc źle ale mam do siebie żal, że tak głupio "przekombinowałem" na PK 4. Muszę zapamiętać tę lekcję: trzeba ufać temu co się robi i jak się liczy i nie wymyślać przeszkód, których nie ma.

A zadowolony jestem bardzo z tego, że praktycznie przez 90% trasy dokładnie mierzyłem odległości i kontrolowałem kierunek na kompasie. No i z tego, że bez obaw ciąłem przez mokradła z czym miałem kiedyś problem.

Na Darżlubie nie będzie źle, trzeba tylko utrzymać wysoką koncentrację.

Do widzenia!